Strona poświęcona Elizabeth Gaskell

sobota, 31 stycznia 2015

North and South 1975 vs. North and South 2004

Choć wielbiciele kultowego już miniserialu „North and South” z roku 2004 z niezapomnianymi rolami Richarda Armitage`a i Danieli Denby-Ashe wiedzieli o istnieniu wcześniejszej wersji filmu, ale nawet sami Brytyjczycy jej dobrze nie pamiętali. Wiadomo było jedynie, że główne role w tej telewizyjnej adaptacji zagrali: Patrick Stewart i Rosalie Shank, a film został nakręcony w 1975 roku. Niemałym więc zaskoczeniem było wydanie tej wersji filmu na DVD w połowie 2013 roku. Teraz każdy może sam wyrobić sobie zdanie o tej produkcji.

Przede wszystkim trzeba pamiętać o tym, że to 4-odcinkowy serial powstały w latach 70., gdy królowała forma teatralna ekranizacji. Tak było m.in. z „Dumą i uprzedzeniem” z 1980 r. czy „Jane Eyre” z 1983 r. Zgodnie z tym akcja „North and South” (1975) przeważnie toczy się we wnętrzach, prawdopodobnie w dekoracjach teatralnych. Poza powrotem Margaret do Helstone, jedyne sceny, które robią wrażenie „zewnętrznych” to scena zamieszek oraz migawki z podwórza przędzalni Thorntona. Przy tym wnętrza są dość ciemne, a meble wyglądają na dość ciężkie.

Jest to jednak na pewno wierniejsza adaptacja powieści Elizabeth Gaskell. Świadczy o tym przede wszystkim kilka scen, których brak był nieco krytykowany w wersji z 2004 roku.

Pierwsze spotkanie
Pierwsza z nich to ta, w której Margaret Hale poznaje Johna Thorntona. W powieści Gaskell ma to miejsce w hotelu, w którym zatrzymała się rodzina Hale`ów. W adaptacji z 1975 r. - w pustym jeszcze domu, który wskazał im jako ewentualne przyszłe locum pośrednik. W wersji z 2004 r. Margaret udaje się do przędzalni i tam po raz pierwszy widzi Thorntona w gręplarni, w której on w dodatku tłucze - bez opamiętania prawie - swojego pracownika za to, że ten trzymał w rękach fajkę, co groziło zapaleniem się bawełny. Oczywiście wiemy dlaczego Sandy Welch tak postanowiła poznać ze sobą bohaterów: chciała ich z miejsca skonfliktować. Jednak wydaje się, że nie było to konieczne, zwłaszcza zważywszy na to, że w wersji z 1975 roku początkowa niechęć Margaret do Thorntona wydaje się bardzo wiarygodna. Ci dwoje pochodzą z zupełnie innych światów, ona wychowała się w Londynie w dobrej dzielnicy, on jest fabrykantem z przemysłowego miasta. Jest człowiekiem zupełnie niepodobnym do ludzi, których znała, gwałtowny i bezwzględny wobec robotników, kieruje się zasadą przetrwania w trudnych i zmieniających się ekonomicznie warunkach, czego ona z początku nie chce zrozumieć.

Moja Margaret
Drugie ważne wydarzenie to oczywiście zamieszki w przędzalni. Wielu widzom serialu z 2004 roku brakowało momentu wnoszenia Margaret przez Thorntona do salonu. Tutaj jest taka scena i naprawdę dotąd nie wiem, czemu Sandy Welch z niej zrezygnowała. Patrick Stewart z powodzeniem nie tylko niesie Rosalie Shanks, ale nawet wnosi ją po schodach i nie wydaje się tym zmęczony. ;)

Scena zamieszek
 Scena z robotnikami na podwórzu jest nieco niedopracowana, niektórzy z aktorów zachowują się jakby byli totalnymi amatorami, bo śmieją się właściwie zamiast grać rozwścieczonych ludzi, a Shanks gestykuluje i mówi do zgromadzonych ludzi w sposób zupełnie teatralny.

Kolejny element, na który warto zwrócić uwagę to moment, w którym Thornton mówi słynną kwestię o „foolish passion”, która jest „entirely over”. W powieści ma to miejsce na ulicy, gdy bohaterowie spotykają się po wyjściu od Higginsa, w wersji z 1975 roku rozmowa odbywa się w domu Higginsa, tymczasem w miniserialu z 2004 roku w domu Hale`ów. Przy czym ta z filmu z Patrickiem Stewartem i Rosalie Shanks wydaje mi się z tych trzech najlepsza. Interakcja między bohaterami (włącznie z Higginsem, który z Thorntona nieco pokpiwa) jest dość wiarygodna. Thornton ma nadzieję, że Margaret wyjaśni swoje zachowanie na stacji kolejowej, do końca wierzy, że istnieje jakieś wiarygodne wytłumaczenie. Ona jest zażenowana, tym bardziej, że nie może wyjawić mu prawdy. Thornton jest rozczarowany i wyrzuca z siebie słowa o tym, że jego miłość do niej się skończyła. Margaret zdaje sobie sprawę, że utraciła jego szacunek i wychodzi zasmucona.
W domu Higginsa
Wreszcie scena końcowa, jednocześnie uwielbiana w najnowszej wersji filmu i krytykowana - za to, że scenarzyści nie trzymali się realiów epoki. Ja także uważam, że to majstersztyk – jeśli chodzi o kompozycję, grę aktorów, pracę scenografów, kostiumologa, światło, makijaż (zjawiskowo ślicznie wygląda tu Daniela Denby-Ashe, a Richard Armitage bardzo przystojnie), piękną muzykę, ale przy tym zdaję sobie sprawę, że skoro skandalem było obejmowanie szyi Thorntona przez Margaret, gdy broniła go przed napaścią, to czymś naprawdę niewyobrażalnym było całowanie się w biały dzień na peronie kolejowym.
Scena finałowa

Dlatego przy całej miłości do symbolicznej (bohaterowie spotykają się w połowie drogi między Północą a Południem) sceny peronowej z 2004 roku, wydaje mi się, że bliższa duchowi książki, a niepozbawiona emocji jest wersja z 1975 roku.

Warto powiedzieć o innych różnicach, a zwłaszcza o głównych bohaterach.

Chociaż trudno jest porównywać Richarda Armitage`a do Patricka Stewarta, to jednak muszę przyznać, że ten ostatni nie jest pozbawiony zalet. Oczywiście w kwestii urody trudno mu rywalizować z Armitagem, ale trzeba przyznać, że w kilku scenach wypada naprawdę nieźle. Jest na pewno bardziej gwałtowny, mówi szybciej, zdecydowanie, wyrzuca z siebie słowa z energią, ale jednocześnie w scenach miłosnych potrafi być ujmujący i miękki, nie tracąc nic z męskości. Widać to już w momencie, gdy w czasie rozmowy z matką mówi: „Mother, I can't believe that she really cares for me” (Mamo, nie mogę uwierzyć, że jej na mnie naprawdę zależy). Mówi to jak mężczyzna, który się nie skarży, tylko stwierdza fakt. Jest to jego marzenie, w którego spełnienie nie jest w stanie uwierzyć.

John Thornton
 Jego „I love you, miss Hale” w scenie oświadczyn może budzić dreszcz. Wreszcie w czasie rozmowy z Margaret w domu Higginsa, gdy pyta ją, czy nie ma mu nic do wyjaśnienia, na jego twarzy widać żar oczekiwania i nadziei, a potem rozczarowanie i zaciętość. I wreszcie końcowa scena w bibliotece u ciotki Shaw, gdy powtarza wezwanie „Margaret”, a później podaje Margaret róże z Helstone, prosi ją o pocałunek i chce zabrać ze sobą. W tych momentach jest naprawdę świetny. Niestety, czasem aktorsko szarżuje, nazbyt teatralnie, zbyt gwałtownie wyrzuca z siebie słowa, a zmiany nastroju i nagłe wybuchy są u niego nieco za gwałtowne.
Margaret Hale

Z kolei Rosalie Shanks w porównaniu z Danielą Denby-Ashe jest bardziej posągowa. Coś na kształt Krzysi z „Pana Wołłodyjowskiego” przy nieco dziewczęcej i niższej Baśce – Danieli (która jednak w pewnych scenach też potrafi być posągowa). W pierwszym odcinku Margaret w wykonaniu Shanks wydaje się kobietą o zdecydowanych poglądach, stanowczą i nieco protekcjonalną wobec Thorntona, w scenie oświadczyn gwałtownie go odrzuca, zresztą nic w tym dziwnego, skoro on kilka chwil wcześniej ostro i nieprzyjemnie wyrażał się o uczestnikach zamieszek. W wersji z 2004 roku bohaterowie kontaktują się ze sobą później wielokrotnie, spotykają się na ulicy, Thornton przychodzi do pana Hale`a na lekcje, Margaret widzi się z nim na Wielkiej Wystawie Światowej w Londynie, jest też cały wątek z Leonardsem, policjantem i kłamstwem Margaret. Ma szanse zobaczyć Thorntona w w innym świetle, w dodatku to on ratuje ją ostatecznie przed śledztwem.
Margaret i Edith u ciotki Shaw
W filmie z 1975 roku tego wszystkiego nie ma (jest oczywiście spotkanie na peronie, gdy Thornton widzi ją z bratem, którego uznaje za jej ukochanego, jest rozmowa w domu Higginsa i moment pożegnania, który jednak wypada bardzo chłodno).

Wydaje się, jakby to upokorzenie wobec matki Thorntona, która oskarża Margaret o złe prowadzenie (z powodu spotkania z nieznajomym na peronie) oraz świadomość utraty jego szacunku i miłości jest bodźcem dla Margaret, która uświadamia sobie co straciła, a za chwilę zaczyna cenić także to, co musi zostawić w Milton.
Scena oświadczyn

W drugiej części serialu, a właściwie w ostatnim odcinku, Shanks często powtarza krótkie „Tak” cichym głosem, jest niepewna i zagubiona. Nie ma pomiędzy dwojgiem głównych bohaterów szansy na rozwój uczuć, tak jak to było w przypadku filmu z 2004 roku, (gdy spotykali się w różnych sytuacjach, a nawet Margaret mogła odczuwać zazdrość widząc pannę Latimer przy boku Thorntona), ale widz obserwując jej zachowanie, czuje, że nie tylko na odzyskaniu szacunku w oczach przyjaciela ojca jej zależy (tak tłumaczy to panu Bellowi), ale na czymś więcej. Thornton jako człowiek, który ma pasję życia i walki z przeciwnościami jest tak różny od jej londyńskich przyjaciół, że z niechęcią myśli o spędzeniu reszty życia w tym miejscu, wśród tych ludzi. Gdy Thornton pojawia się w Londynie jest gościem z zupełnie innego świata, który z czasem stał jej się bliski. Co ciekawe, podobnie jak w książce, w tej ostatniej scenie on nie przestaje być kupcem, prosząc ją o pocałunek w zamian za różę, ale tym razem (odmiennie niż w scenie oświadczyn czy jeszcze wcześniej) jego profesja jej nie oburza, sama tak naprawdę dokonuje „transakcji” - „interesu” który oczywiście jest tak naprawdę udzieleniem mu pomocy finansowej – z miłości.

Kilka słów o pozostałych bohaterach.

Pani Thornton
Matkę Thorntona w wersji z 2004 roku gra wspaniała Sinead Cusack, to jedna z moich ulubionych postaci w tej ekranizacji. W książce pani Thornton jawi się nieco niesympatycznie i zaborczo, ale Cusack mimo sztywnej postawy i ciemnych sukni przydaje jej takiego niesamowitego uroku, ze swoimi irlandzkimi ognikami w oczach, z lekkim uśmiechem w kącikach ust, że po prostu ją uwielbiam. Trudno więc mi było zaakceptować zupełnie inną Rosalie Crutchley w tej roli. Jest mniej sympatyczna, zwłaszcza w scenie, w której zarzuca Margaret złe prowadzenie. Jest tu chyba nawet ostrzejsza niż w książce. I o dziwo, nosi czepki, podobnie jak pani Hale. Nie wyobrażam sobie w czepku Sinead Cusack, zresztą i powieściowej pani Thornton jakoś w takim nakryciu głowy nie widzę. Jednak z czasem można przyzwyczaić się do nieco innej pani Thornton. A nawet polubić ją zwłaszcza za sceny z synem, który się czasem z matką przekomarza.

Kolejna ważna postać to Higgins. Niewielki i nieco śmieszny Norman Jones nie wytrzymuje porównania z pełnym męskiego uroku Brendanem Coylem – przywódcą robotników. Ratuje go jednak sposób mówienia, naśladujący żargon robotniczy i humor słowny, dzięki czemu można go polubić.
Higgins i Boucher, w tle Bessy
Irytująca jest za to Fanny – w wersji z 1975 zagrała ją Pamela Moiseiwitchs. Ta Fanny jest bardzo infantylna i naprawdę głupia, podczas gdy Jo Joyner (wersja z 2004) potrafiła z niej zrobić zabawną postać, którą na swój sposób da się polubić.

I pozostali: postać Henry Lennoxa jest dużo ciekawsza w nowej wersji (John Light), podczas gdy w filmie z 1975 roku jest on po prostu fircykiem - mydłkiem.

Z kolei pan Bell w starej wersji jest prawdziwym ojcem chrzestnym, a więc starszym panem, przyjacielem rodziny, a tymczasem w wykonaniu Briana Protheroe jest nieco frywolnym dojrzałym mężczyzną w spodniach w kratkę, któremu jeszcze w głowie jakieś ewentualne śluby z chrześnicą i którego bawi obserwowanie relacji Thorntona z Margaret.

Pan Bell
Wreszcie Boucher w produkcji z 2004 r. jest biednym zrozpaczonym robotnikiem, któremu można współczuć, bo widać, że naprawdę martwi się o rodzinę, tymczasem w filmie sprzed 30 lat jest to postać niesympatyczna, wydaje się kierować jedynie nienawiścią i trudno uwierzyć, że chodzi mu o głodującą rodzinę Dopiero spojrzenie w głąb jego domu każe zweryfikować to zdanie, choć pewnie nie do końca.
Margaret, Frederick i pan Hall

Warto jeszcze dodać, że oba filmy łączy Tim Piggot-Smith, który w miniserialu z 2004 roku zagrał pana Hale`a, a w filmie z 1975 roku - Fredericka, a więc syna pana Hale.

 Na koniec wspomnę o scenie, która mnie ubawiła – interwencja żołnierzy w chwili zamieszek. Zamiast brutalnych stróżów porządku z wersji z 2014 roku, który rozpędzają konno tłum, nie szczędząc robotnikom mocnych ciosów, w starej wersji na puste już podwórze przędzalni wchodzi spokojnie i sztywno kilku panów w mundurach. I oni mieli być groźni?

Wiele by można jeszcze mówić, porównując te dwa filmy. Trudno być tu obiektywnym. To wersja z 2004 roku spowodowała, że zainteresowałam się twórczością Elizabeth Gaskell, ale obejrzenie adaptacji z 1975 roku było bardzo odświeżającym zajęciem. Uwypukliło nie tylko zalety filmu Briana Percivala z fantastyczną muzyką Martina Phippsa, ale i ujawniło pewne wady scenariusza Sandy Welch. Przede wszystkim jednak pokazało możliwości, jakie drzemią w prozie Gaskell, niewykorzystane dotąd przez filmowców. Może powstanie kiedyś jeszcze inna ekranizacja tej powieści? Kilku XIX-wiecznych autorów doczekało się już licznych adaptacji filmowych. Więc kto wie?

Trailer "North and South" z 1975 roku:


4 komentarze:

  1. Bardzo ciekawie opisane.Gosiu, gdzie można tą wersję zobaczyc?Czy jest może dostępna w sieci?Vera

    OdpowiedzUsuń
  2. Widziałam, że jest na youtube.
    Dziękuję i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niedawno znalazłam ten post i zaciekawiona obejrzałam wersje z 1975 roku. Również nie jestem obiektywna bo moja miłość do North & South zaczęła się od obejrzenia wersji z 2004 roku i kiedy czytałam książkę to wyobrażałam sobie jak pominięte sceny wyglądały by w wykonaniu aktorów z tej ekranizacji. Niemniej postanowiłam dać szansę starszej wersji. Pierwsze co mnie zraziło to gra aktorów. Niemalże wszyscy „starzy” mieszkańcy Milton są nad wyraz nerwowi … Właściwie w większości scen Margaret widzi Johna prawie krzyczącego. Nawet nie miała szans zobaczyć go z uśmiechem (który początkowo był przecież jedyną rzeczą, która jej się podobała). Owszem Thornton uśmiecha się czasami i to całkiem ładnie ale w obecności matki i później Higginsa. Co więcej rozmowy z matką też są prowadzone podniesionym głosem. A już potrząsanie siostrą jak workiem kartofli to nie jest szorstkość ale brutalność. Podobnie jest z Higginsem. Niestety za słabo znam angielski aby wyłapać takie smaczki jak Ty (żargon, żart) zatem na mnie ten bohater zrobił złe wrażenie. Przecież z uwagi na przygarnięte dzieci spokorniał i szukając pracy uważał na to co mówi. Tymczasem gdy przychodzi do Thorntona jest prawie agresywny. Podobnie nie potrafiłam zaakceptować matki Thorntona. Wygląd i sposób mówienia sprawił, że widziałam gderającą, narzekającą i zgorzkniałą starą kobietę a nie matkę dumna ze swojego syna i tego co on stworzył.
    I wreszcie przybyła do miasta Margaret. Choć sama figura czyni ją posagową to już sposób gry w niczym nie przypomina moich wyobrażeń o młodej, niezależnej i odważnej kobiecie. W pierwszej scenie wypada wręcz infantylnie a po przybyciu do Milton ciągle miałam wrażenie, że się rozpłacze. Zresztą tak się często dzieje, chociażby w scenie gdzie mówi ojcu o oświadczynach Thorntona …
    Drugą rzeczą której mi zabrakło to uczucia. I to nie tylko u głównych bohaterów, pomiędzy którymi nie czuć chemii. Chociażby podczas przyjęcia - John nie sprawia wrażenia zachwyconego wyglądem Margaret. Gdyby nie to, że mówi podczas oświadczyn i w końcowej scenie, że ją kocha to w życiu bym na to nie wpadła ;) Sceny z Margaret i Betty są bliższe książkowym ale wypadają nie jak przyjaźń ale raczej jak relacje między „dobrą panią” bawiącą się w filantropię a ubogą dziewczyną.
    Trudno mi też było zobaczyć wieź rodzącą się pomiędzy Margaret a Higginsem czy przyjaźń ojca Margaret i Thorntona. Ot znali się i tyle …
    A Higgins i Thornton? Kiedy oni mieli czas się wzajemnie poznać i polubić ? Zresztą matka w stosunku do Johna też nie wypada jak kochająca rodzicielka ale wymagająca i wiecznie niezadowolona jędza. Słynne porównanie miłości matki i dziewczyny wypada, jak dla mnie mało przekonująco. Ot poklepała synka po ręce jakby chciała powiedzieć, że zasługuje na lepszą (bogatszą) partię.
    I wreszcie pan Bell w tym wydaniu jest nijaki. Nie ma zachwytu nad niewidzianą od lat Margaret, nie ma błyskotliwych wypowiedzi. Ot starszy pan przepisał córce chrzestnej majątek i tyle. Można krytykować postać z 2004 roku jako zbyt frywolną a jednak myślę, że taka jest bliższa książkowej, którą widać w dialogach z Thorntonem czy liście do Margaret.
    Trzecia rzecz to scenariusz … Owszem jest wierniejszy książce ale pominięto rzecz jak dla mnie istotną czyli kłamstwo Margaret. Jakim zatem prawem odtrącony wcześniej John oczekuje od niej jakichkolwiek wyjaśnień ?
    Gdybym zobaczyła wersję z 1975 roku jako pierwszą to nie sięgnęłabym po książkę. I pewnie nie obejrzałabym kolejnej wersji ... a to byłaby wielka strata :)
    Pozdrawiam,
    T.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo dziękuję za komentarz i tak obszerną recenzję. Z wieloma Twoimi uwagami się zgadzam, jednak aż tak bardzo nie krytykowałabym tej ekranizacji, zważywszy na to, że to lata 70., konwencja inna niż obecnie, bardziej teatralna, mniej dynamiczna. Sposób gry aktorskiej też był nieco inny, choćby dla porównania spójrzmy na "Dumę i uprzedzenie" z 1980 roku, podobna realizacja. Jednak nie tłumaczy to scenariusza, bo jednak - mimo tego, że konwencja teatralna rządzi się swoimi prawami - w scenariuszu w umiejętny sposób można wytłumaczyć motywacje i działania bohaterów tak aby były prawdopodobne psychologicznie. A tego, jak widać, tu trochę zabrakło. Zmiana nastawienia Margaret jest nieco zbyt gwałtowna i niewytłumaczona.
    Jeszcze raz dziękuję za wnikliwe uwagi, z zaciekawieniem je przeczytałam.
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń