Strona poświęcona Elizabeth Gaskell

środa, 24 marca 2010

The Last Generation in England

Oto tłumaczenie krótkiego eseju "The Last Generation in England" (co można przetłumaczyć jako "Poprzednie pokolenie w Anglii"), opublikowanego przez Elizabeth Gaskell anonimowo (pod nagłówkiem: "by the Author of „Mary Barton”) w amerykańskim czasopiśmie "Sartain's Union Magazine” w lipcu 1849 (vol. 5, s 45-48). Artykuł ten nie był drukowany aż do 1972 roku. Zawiera reminiscencje z życia prowincjonalnego miasteczka Knutsford, co dało później początek powieści „Cranford” (1851). Ponieważ Gaskell publikowała kilka swoich wczesnych prac w czasopiśmie Williama Howitta, "Howitt`s Journal", jego żona poprosiła ją, by przysłała jakiś esej dla innego dziennika, z którym sama współpracowała.

*

Przed chwilą wzięłam do ręki przez przypadek stary numer “Edinburgh Review (z kwietnia 1848 roku), w którym stwierdzono, że Southey zaproponował, że napisze „historię życia codziennego w Anglii”. Nie będę się rozwodzić nad ogromną stratą, jaką poniesiemy, gdy to zamierzenie nie dojdzie do skutku. Każdy kto czytał urokliwe migawki domowych scen we wczesnych tomach „Doctor etc.”(1) musi w pewnym stopniu zdawać sobie sprawę z ogromu tego planu.

Kwadrans spędzony na lekturze spowodował, że nabrałam ochoty, by zapisać niektóre szczegóły z życia prowincjonalnego miasteczka, zarówno obserwowane przeze mnie, jak przekazane mi przez dawniejsze relacje, ponieważ nawet w małych miastach, ledwie przekształconych ze wsi, społeczeństwo ulega gwałtownym zmianom i wiele wydarzeń, które miały miejsce bezpośrednio w pokoleniu poprzedzającym, będzie wydawało się nam dziwnymi.

Muszę jednak powiedzieć, zanim zacznę swoją opowieść, że chociaż zdecydowałam się ukryć swoją tożsamość, a także nazwę miasta, o którym chcę mówić, każda okoliczność i każde wydarzenie, o którym napiszę, jest prawdziwe i nie przesadzone. Jeśli chodzi o uporządkowanie szczegółów, to będzie to niemożliwe z powodu ich niejednolitej natury; muszę zapisywać je tak, jak pojawiają się w mojej pamięci.

Miasto, w którym kiedyś mieszkałam, znajduje się w rejonie zasiedlonym przez właścicieli rozległych posiadłości pochodzących ze starej ziemiańskiej rodziny. Córki, jeśli były niezamężne, żyły z rent i jako stateczne damy nadawały ton towarzystwu, przypominając co chwila o etykiecie, swoim pierwszeństwie w każdej sytuacji, i genealogii.

Były tam także wdowy po młodszych synach z tychże samych rodzin, biedne, ale dumne i, jak sądzę, bardziej uprzejme i rzadziej wspominające o swoim rodowodzie, niż poprzednie damy.

Następnie byli tam ludzie uprawiający specjalistyczne zawody i ich żony, byli oni zamożniejsi niż damy, o których mówiłam wcześniej, ale zawsze traktowali je z najwyższym szacunkiem, czasami nawet prowadzącym do służalczości, czyż nie było tam słów „mój brat, sir John…” i „mój wuj, Pan… z..”, które miały zapewnić zajęcie i patronat lekarzowi czy prawnikowi?

Stopień niżej znajdowały się samotne panny i wdowy, i znowu, co możliwe, żeby nie powiedzieć prawdopodobne, ich finansowa sytuacja była lepsza niż tych pań z arystokracji, które unikały jednak spotkania w towarzystwie wspomnianych przed chwilą gospodyń albo wdów po zarządcach posiadłości, zatrudnianych przez ich ojców i braci; one mogły okazjonalnie zaprosić "Mason" albo „tą poczciwą Bentley” na prywatny podwieczorek u siebie, na którym, nie wątpię w to, wymieniano wiele plotek dotyczących dawnych dni spędzonych na tym ziemiańskim dworze, ale było to przejawem protekcjonalności; zadawanie się z nimi w domu kogoś innego mogło być uznaniem ich równości.


Jeszcze niżej w hierarchii usytuowani byli właściciele sklepów, który ośmielali się być oryginalni; wydawali kolacje po bardzo wczesnych obiadach, nie powstrzymywała ich przed tym, poprzedzająca ich przyjęcie, herbatka wydawana przez czcigodnego pana D. o godzinie 7 zgodnie z najbardziej eleganckimi i ekonomicznymi zasadami czy wyjście bez kolacji o 9.

Mieszkała tam także zwykła, godna szacunku i niegodna go, biedota, a także młodzi mężczyźni z marginesu społecznego, skłonni do łobuzerki i brutalności, którzy od czasu do czasu dopuszczali się przestępstw. Zwyczaje tej klasy (około 40 lat temu) były prawie takie, jak grup Mohawków(2) wiek wcześniej. Mogli zatrzymać damy, którym towarzyszyły jedynie służące niosące latarenki, które to damy wracały z przyjęć karcianych – będących główną rozrywką w tym miejscu - i mogli je smagać batem, dosłownie tak, jak się bije małe dziecko, aż do chwili, gdy do kierującego taką karą chłosty wobec poczciwej, starej damy z wysoko sytuowanej rodziny „mój brat, urzędnik” nie pospieszył i nie położył bezwzględnie kresu takiemu zdarzeniu.

Z pewnością były tam wówczas bardziej zindywidualizowane charaktery niż obecnie. Nikt obecnie, nawet w małym mieście z dwoma tysiącami mieszkańców, nie mógłby podróżować powozem pełnym psów, odzianych w modne damskie lub męskie ubranka, zależnie od okoliczności; każdy piesek zaopatrzony był w parę bucików noszonych w domu, które były zmieniane na buciki do powozu.

Żadna stara dama nie mogła być obecnie na tyle nieświadoma istnienia pani Grundy(3), by ośmieliła się ubrać swą ulubioną krowę, po jej nieszczęśliwym upadku do dołu z wapnem, we flanelowy kaftanik i pantalony, w których wspomniane zwierzę paradowało ulicami aż do dnia swej śmierci.

Było wiele reguł, które były ściśle przestrzegane w tym towarzystwie i które, prawdopodobnie, hamowały większe przejawy ekscentryczności. Przed określoną godziną rano nie składano wizyt, ani nie odwiedzano się po określonej godzinie po południu. W konsekwencji, każdy mógł znajdować się wówczas poza domem, gdyż składał komuś wizytę, obowiązkiem było bowiem złożyć rewizytę w ciągu trzech dni i w związku z tym, biorąc poprawkę na to, że w Anglii często padał deszcz, każdy ładny poranek był poświęcony temu zajęciu. Poranne wizyty nie trwały dłużej niż kwadrans.

Zanim nie nadeszła pora przyjęć – jak przypuszczam - wiele z pań zajmowało się swoimi koronkami i muślinami (które, dla informacji wszystkich tych, których to może interesować, nie były nigdy prasowane, ale delikatnie naciągane i przyciskane, nitka po nitce, na desce okrytej flanelą).

Wiele z tych potomkiń arystokratycznych rodów posiadało dużo bardzo cennych koronek, odziedziczonych po matkach i babkach, które nie mogły być wytworem zwykłych rąk, jak pewnie zgadujesz, ale niemalże wróżek. W istocie, jeśli długość muślinu i tiulu nie przekraczała jarda, nie było czym się zdumiewać. Koronka była prana w maślance, co dawało powód do nieco dziwnych wydarzeń.

Pewna dama zostawiła swoją koronkę, zalaną nie całkiem skwaśniałą maślanką, i tak się niefortunnie zdarzyło, że kot zlizał ją wraz z koronką (ktoś mógłby myśleć, że mógł się nią udławić, ale tak się nie stało). Była ona zbyt cenna, by można było ją stracić, więc podano biednemu kotu małą dawkę emetyku (4), a odzyskana w ten sposób koronka została delikatnie zacerowana i zdobiła najlepszy czepek poczciwej pani przez wiele następnych lat. A dama ta opowiadała później wiele razy tę historię, z wdziękiem podnosząc głowę i leciutko kaszląc, jakby przygotowując się do nieco niestosownej opowieści. Pierwsze zdanie brzmiało zawsze, jak pamiętam: „Nie przypuszczam, by pani zgadła, gdzie znajdowała się koronka, która obecnie stroi mój czepek” – i ściszając głos dodawała – „w środku kiciusia, moja droga!”.

We wszystkich domach, w których przestrzegano dobrych manier, jadano obiad o trzeciej i uważano to za późną godzinę. Wkrótce po czwartej jedna lub dwie damy, które były nałogowymi graczami w karty, można było dostrzec, jak w szalu założonym na głowę i w chodakach, podążają ulicą do miejsca, gdzie miało się odbyć wieczorne spotkanie.

Po przybyciu i zdjęciu okrycia, a ta operacja trwała dobre pół godziny w saloniku, wprowadzane były do salonu, gdzie pomimo środka lata, co uważano za delikatność, rolety były opuszczone, zasłony zaciągnięte, a świece zapalone. Stoliki do kart były rozstawione, na każdym leżały dwie nowe talie kart, za które, według panującego zwyczaju, trzeba było zapłacić - każdy umieszczał szyling pod jednym ze świeczników.

Damy zasiadały do preferansa i nie dopuszczano żadnych przerw, nawet tace z herbatą były stawiane na środku stolików i herbatę pospiesznie połykano, wypowiadając przy okazji uwagi na temat szczęścia czy złej karty tego wieczoru. Nowo przybyli byli witani skinięciem głowy w przerwach między rozdaniami, a kiedy wchodzili do pokoju, pani domu zwracała się natychmiast do nich, proponując uformowanie nowego kółka.

Karty wówczas traktowano poważnie, a nie jako rozrywkę. Ich nazwy były wypowiadane z czcią. Gdy pojawiał się ktoś, kto pochodził ze stron, gdzie była w modzie nonszalancja, i nazywał waleta „brakiem”, każdy patrzył na niego surowo i uznawał go za wulgarnego, a kiedy usłyszano, że nazywa Preferansa (5) – tę bardzo szanowaną grę będącą w dobrym guście – skrótem: Pref., to jedyne co nam pozostawało, to zlekceważyć go. I my to robiłyśmy.

Gdy mijało wpół do 21, służący informowali swoje panie o tym fakcie. Gry zamykano, ustalano rachunki, kilka ciętych uwag kierowano w stronę nieostrożnych czy niefortunnych partnerów i towarzystwo się rozdzielało. Około godziny 22 wszyscy byli już w łóżkach i spali.

Nie wspomniałam o dżentelmenach na tych przyjęciach, ponieważ, jeśli było jakiekolwiek miasto pełne Amazonek w Anglii, to właśnie to. Jedenaście obdarzanych szacunkiem wdów posiadało tam domy, a pośród nich była także niezliczona liczba panien. Doktor wolał swoje krzesło z poręczami i pantofle od spotkań towarzyskich, które wyglądały tak, jak je opisałam, i tak samo czynił prawnik, który prócz tego był niewrażliwy na uroki gorącej kolacji. W istocie, jak przypuszczam, było to spowodowane zbyt małymi zyskami. Bardziej arystokratycznej części naszego towarzystwa nie wystarczało jednocześnie na styl i na luksusy. Rzeczywiście, kiedy uprzejmości ograniczano, dochody zwiększały się proporcjonalnie.

Dla nas honorem i chwałą było spoglądanie na zabytkowy talerz i delikatną porcelanę w czasie herbatek utrzymanych w dobrym tonie, chociaż plasterki chleba z masłem były cienkie jak wafle, a cukier do kawy był brązowy. Jednak stale w tym naszym kółku towarzyskim panowała ogromna uprzejmość.

W tych czasach, poczciwy panie Rigmarole (6), powozy były powozami i nie było nieskończonej różnorodności pojazdów od cabów, bryczek etc. do taczek, które teraz ułatwiają poruszanie się, a nie było wtedy tych wozów i dorożek gotowych do wynajęcia w naszym małym mieście. Powóz pocztowy był jedynym środkiem transportu, poza lektyką, o której więcej powiem niebawem.

Tak więc wdowa po synu hrabiego, która posiadała własny staromodny powóz i parę koni, mogła, w deszczowe wieczory, wysłać swój powóz, jedyny prywatny pojazd – na rundę po mieście, by zebrał wszystkie matrony oraz osoby chore i odwiózł je do domów bezpiecznie i sucho z tych wieczornych spotkań.

Różne inne damy, które, w związku z pochodzeniem posiadały ziemie i utrzymywały gajowych, mogły często robić prezenty, w czasie sezonu, z kuropatw, bażantów etc., delikatnie kroiły smaczne kąski i wkładały je ostrożnie do gorącego półmiska, rozkazując Betty czy Molly zamknąć szybko pokrywkę, i zanieść go do pani lub panny Takiej-a-Takiej, która nie miała apetytu, ale na smakołyki mogła by się skusić, tyle, że nie było jej na nie stać.

Te biedniejsze damy przygotowywały z kolei własne przyjęcia - były zbyt dumne, by przyjąć zaproszenia, jeśli nie mogły się zrewanżować - chociaż rozmaite i zabawne były ich niewinne namiastki i imitacje. Aby podać tylko jeden przykład, pamiętam przyjęcie karciane jednej z tych poczciwych dam w jej mieszkaniu. Kiedy nadszedł czas herbaty, damy siedzące na sofie musiały wstać na chwilę, aby tace z herbatą (talerze z ciastem, chlebem i masłem oraz wszystkimi dodatkami) mogły zostać wyjęte z ukrycia spod falbanki kanapy.

Można sobie wyobrazić tematy rozmów prowadzonych przez te panie: karty, służące, krewni, przodkowie i w końcu, co najważniejsze, kwestia biedoty w mieście, której wszystkie co do jednej damy były miłymi i niestrudzonymi dobrodziejkami; gotowały, szyły, doradzały, leczyły, czyniły wszystko poza zajmowaniem się ich edukacją.

Jedna lub dwie starsze damy rozpamiętywały chwałę dawnych dni, wspominając dwie córki hrabiego, które tu gościły. Chociaż upłynęło 60 lat, odkąd zmarły, wciąż o nich pamiętano. Były dumne i szlachetne, ale także były zaciekłymi torystkami. Ich siostra poślubiła generała, który wyróżnił się bardziej tym, że z sukcesem zajmował się pisaniem komedii niż z powodu swego udziału w wojnie amerykańskiej; w związku z tym jego szwagierka (bratowa) wypowiadała imię Washingtona z głęboką odrazą. Mogę wyobrazić sobie sposób, w jaki musiały o nim mówić, z dreszczem odrazy, z którym ich oddane wielbicielki mówiły lata później o „tym człowieku Washingtonie”.

Dama ta była także dobrodziejką uliczki przed swym domem. Dawniej chodnik tworzyły okrągłe, luźne kamienie, umieszczone tak dalece oddzielnie, że delikatne kostki mogły ulec poważnemu skręceniu z powodu dziur pomiędzy nimi, ale w swoim testamencie zostawiła pewną sumę pieniędzy na to, aby umieścić i naprawiać brukowany chodnik pod warunkiem, że będzie on na tyle wąski, by mogła nim podążać tylko jedna osoba naraz, by „ukrócić modny, ale nieodpowiedni zwyczaj prowadzania się pań z dżentelmenami”. Używane przez nią słówko „prowadzanie się” było staromodnym wyrażeniem oznaczającym chodzenie pod rękę.

Także lady Jane pozostawiła po sobie lektykę na użytek pań i pieniądze, którymi opłacało się nosicieli; skutek był taki, że panie zachowywały się jak Adam i Ewa w barometrze – pierwsza osoba, która przybywała na przyjęcie, była pierwszą, która z niego wychodziła, gdy ostatnia dama dołączała do towarzystwa.

Stare damy były żyjącymi skarbnicami rodzinnej tradycji i dawnych zwyczajów. Jedna z nich, pochodząca z Shropshire, chodziła do szkoły w Londynie około połowy zeszłego wieku. Podróż z Shropshire zajmowała jej tydzień. W szkole, do której została wysłana, poza nauką gotowania, pieczenia ciast i przygotowywania smakołyków, uczyła się tego, czego pragnęli jej rodzice. Nauczyciel tańca dawał lekcje odpowiedniego zachowania się w czasie zabawy. Chociaż była jedynym dzieckiem, nigdy nie siadała w obecności rodziców bez pozwolenia, dopóki nie wyszła za mąż i mówiła z bezgranicznym oburzeniem o panującej współcześnie rodzinnej poufałości między rodzicami i dziećmi.

„Za moich czasów” – mówiła – „kiedy pisałyśmy do naszych ojców czy matek, zaczynałyśmy list słowami: „Szanowny Panie…” lub „Szanowna Pani..”, nie dopuszczano wyrażeń typu: „Droga mamo” czy „Drogi Papo”; liniowałyśmy marginesy na papierze, zanim przystąpiłyśmy do pisania, zamiast robić dopiski w każdym rogu papieru; a kiedy kończyłyśmy, prosiłyśmy rodziców o błogosławieństwo, jeśli do nich list adresowałyśmy, a jeśli do przyjaciół, zadowalałyśmy się słowami: „Pozostaję twoim czułym przyjacielem”, zamiast używać nowomodnych zwrotów takich, jak” „Twój przywiązany, Twój kochający” etc. Fanny, moja droga! Dostałam dziś list podpisany: „Z serdecznymi pozdrowieniami”, jakby to było w jakiejś tawernie! Do czego ten świat zmierza?

Potem mogła opowiadać o tym, że kiedy jakiś dżentelmen poprosił ją do tańca w czasach jej młodości, nie myślało się o takiej poufałości, jak oferowanie damie swojego ramienia; aby doprowadzić ją na miejsce, kawaler podnosił klapę swego jedwabnego surduta, umieszczał go nad swoją otwartą dłonią i na nim dama delikatnie kładła końce swych palców.

Moja droga starsza dama kiedyś przyznała się do czegoś jednocześnie stosownego i niestosownego, mianowicie, że jedną z zabaw jej młodości było "mierzenie nosów" z pewnymi dżentelmenami – co nie było wówczas rzadkością; a kiedy wargi znajdowały się poniżej nosów, takie mierzenie często kończyło się pocałunkiem.

W jej domu był mały srebrny filtr i kiedy pewnego razu wspomniałam o tym, pokazała mi srebrny podziurawiony talerzyk i powiedziała, że to pozostałość po czasach, gdy herbatę po raz pierwszy wprowadzono do Anglii. Parzono ją, napój był wypijany, liście zbierano z imbryczka, umieszczano je na tym talerzyku, a potem ci, którzy mieli ochotę, zjadali je z cukrem i masłem „To było bardzo smaczne” – dodała.

Inną pamiątką, którą zachowała owa dama, była stara książka z przepisami z połowy XVI wieku. Nasze prababki musiały mieć mocne głowy, ponieważ było wiele recept na „napoje dla dam” etc. Przeważnie zaczynały się one od słów: „Weź galon brandy albo innego alkoholu”. Puddingi także nie były niskoprocentowe, jeden przepis, który skopiowałam z powodu jego kuriozalności, zaczynał się słowami: „Weź trzydzieści jaj, dwie kwarty śmietany” etc. Wspomniane monstrualne wskazówki przygotowania potraw tłumaczyła tym, że popołudniowy posiłek, przed wprowadzeniem herbaty, składał się głównie z ciastek i zimnych puddingów, podawanych wraz z szklankami tego, co nazywamy likierem, ale co wtedy nosiło nazwę nalewki.

Ta sama dama broniła mocno sposobu zawierania małżeństw w tamtych czasach. Młody człowiek wyjeżdżał do Londynu, by studiować prawo, czy zostać kupcem albo i nie. Wchodził w wiek średni, nie myśląc o małżeństwie. Kiedy sądził, że jest bogaty i chce się ożenić, pisał do jakiegoś kolegi ze studiów albo pastora z rodzinnej parafii, prosząc go o to, by polecił mu kogoś na żonę. Po czym przyjaciel przysyłał mu listę odpowiednich kandydatek, kawaler dokonywał wyboru i upoważniał przyjaciela do odwiedzin u rodziców wybranki, którzy przyjmowali propozycję małżeństwa lub ją odrzucali bez porozumienia z córką. Często młoda dama po raz pierwszy dowiadywała się, że ma starającego się, gdy matka kazała jej przystroić się jak najładniej, gdy dżentelmen, który jej się oświadczył za pośrednictwem jej rodziców, był oczekiwany u nich na kolacji.

„I byli bardzo szczęśliwym małżeństwa, moja droga… naprawdę."– dodawała moja szacowna rozmówczyni, wzdychając. Zawsze podejrzewałam, że jej własne małżeństwo było właśnie takie.

Tłumaczenie: Gosia

Przypisy:

1. Mowa o powieści opublikowanej przez Roberta Southeya w 1834 roku „The Doctor”: Southey, Robert, The doctor, &c. London: Longman, Brown, Green and Longmans, 1848.
Robert Southey (1774-1843), angielski poeta, przedstawiciel romantyzmu w literaturze angielskiej. Przez niektórych historyków literatury uznawany za jednego z tzw. poetów jezior.
2. Mohawkowie – wbrew pozorom nie chodzi o Indian Mohawk. Na początku XVIII wieku w Londynie były to grupy śmiałków z wyższych sfer, którzy atakowali i terroryzowali ludzi spacerujących ulicami w nocy.
3. Pani Grundy to postać ze sztuki „Speed the Plough” z 1798 roku Thomasa Mortona, Kwestia „co pomyśli pani Grundy” stało się przysłowiowym wyrażeniem odnoszącym się do opinii publicznej, zwłaszcza w kwestii moralności i etykiety. To ucieleśnienie tyranii konwencjonalnej przyzwoitości.
4. Emetyk - nazwa zwyczajowa winianu antymonu (III) i potasu, bezbarwna substancja krystaliczna, rozpuszczalna w wodzie, nierozpuszczalna w alkoholu etylowym. Znajduje zastosowanie jako odczynnik laboratoryjny, dawniej - jako lek w terapii chorób tropikalnych oraz jako środek wymiotny.
5. Preferans - rodzaj gry w 32 karty, odmiana winta grywana w 3 (rzadziej 2 albo 4) osoby. O wygranej w nim rozstrzyga liczba wziętych lew.
6. Rigmarole – opowieść bez końca.

Wszystkie lustracje to fotosy z serialu BBC "Cranford".

4 komentarze:

  1. Przepraszam, że piszę tutaj w komentarzach ale za bardzo nie wiedziałam gdzie się zwrócić, a chciałabym prosić jeżeli by się udało o wysłanie mi amatorskiego tłumaczenia powieści North and south. Naprawdę podziwiam trud i pracę włożoną w tłumaczenie książki:-) Przyznam że od dawna jestem wielką fanką serialu i czekam na wydanie książki przez elipsę ale jakos długo to trwa. Jakby się udało to mój adres- magda381@poczta.onet.eu.;-) Pozdrawiam i z góry dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo podoba mi się nastrój na Twoim blogu :) jest tak sielsko ;)
    zapraszam do mnie na konkurs :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie czytam w Cranford Companion, że ten artykuł był jednym z czterech fundamentów (obok opowiadań), na których zbudowano serial. Więc tym bardziej cieszę się, że zechciało Ci się go przetłumaczyć.
    Przy okaji, gdybyś była zainteresowana powyższym, to daj znać. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Zajrzałam do Twojego artykułu, muszę się zainteresować tą książką. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń