Strona poświęcona Elizabeth Gaskell

czwartek, 4 lutego 2010

Lizzie Leigh, rozdz. 3 cz. 2

Tej nocy pan Palmer wyszedł późno z domu i długo nie wracał. Susan obawiała się, że powrócił do swoich dawnych przyzwyczajeń – pewnie pił w jakimś pubie, i ta myśl przygnębiła ją, nawet mimo tego, że była tak szczęśliwa, bo dowiedziała się, że Will ją kocha. Długo siedziała w pokoju, a potem poszła do łóżka, pozostawiając wszystko, co mogła na powrót ojca.

Patrzyła z podwójną czułością i wieloma błagalnymi myślami na małą, zaróżowioną, śpiącą dziewczynkę, która leżała razem z nią w łóżku. Małe ramionka oplotły jej szyję, kiedy się położyła, ponieważ Nanny miała lekki sen i czuła, że ona, kochana z całą siłą przez to słodkie, dziecięce serduszko, była blisko niej i przy niej, mimo że mała była zbyt śpiąca, by wypowiedzieć jakiekolwiek słowa.

Susan wkrótce usłyszała, że ojciec wraca do domu niepewnym krokiem, potykając się co chwila, dotykając najpierw okien, a potem zamka u drzwi, głośno coś tam mamrocząc. Mała istotka owinięta wokół niej wydawała się jeszcze słodsza i bardziej kochana, kiedy
Susan pomyślała ze smutkiem o swym ojcu – grzeszniku.

Po chwili zawołał głośno, domagając się światła; pozostawiła zapałki i inne przedmioty jak zwykle na komodzie, ale obawiając się, że ojciec wywoła pożar, skoro jest nietrzeźwy, wstała delikatnie z łóżka, zarzuciła na ramiona pelerynę i zeszła na dół, aby przyjść mu z pomocą.

Niestety! Małe ramionka, które dotąd otaczały jej szyję, należące do dziewczynki, która miała lekki sen, otworzyły się. Nanny zabrakło jej kochanej Susy i przestraszyła się, że została sama w ogromnej, tajemniczej ciemności, która nie miała granic i wydawała się nie kończyć, więc zsunęła się z łóżka i podeszła chwiejnym krokiem w swojej nocnej koszulce w kierunku drzwi.

Tam na dole było światło i tam była Susy i bezpieczeństwo! Więc dziewczynka zrobiła dwa kroki w stronę stromych schodów, i nagle, oślepiona i zaspana stanęła, zachwiała się i upadła! Głową w dół na kamienną podłogę! Susan podleciała do niej i przemówiła cichymi, czułymi, błagalnymi słowami, ale fiołkowe oczy dziecka zakrywały białe powieki i żaden dźwięk nie wydobył się z bladych warg. Gorące łzy, które na nią padły, nie przebudziły jej, leżała sztywna i znużona swym krótkim życiem na kolanach Susan. Dziewczynie zrobiło się niedobrze ze strachu.

Poniosła małą po schodach w górę i położyła delikatnie na łóżku, ubrała się pospiesznie, jej palce drżały. Ojciec zasnął na dole, całkiem nieprzydatny. Ale Susan przemknęła przez drzwi i pobiegła wzdłuż głośnej ulicy, w stronę domu najbliższego doktora. Biegła szybko, ale równie szybko gonił ją cień, jakby napędzany przez nagły strach. Susan szarpnęła gwałtownie dzwonek u drzwi – cień skulił się blisko niej. Doktor wyjrzał przez okno na górze.

- Małe dziecko spadło ze schodów na Crown-Street nr 9 i jest bardzo chore… boję się, że umiera. Na miłość boską, proszę zaraz przyjść. Crown-Street nr 9.

- Idę tam natychmiast – odpowiedział i zamknął okno.

- Na miłość boską, o czym pani mówi? Czy to Susan Palmer? To moje dziecko leży umierające? – powiedział cień, który wysunął się naprzód i ścisnął ramię nieszczęsnej Susan.

- To małe dwuletnie dziecko… nie wiem czyje jest. Kocham je jak własne. Proszę iść za mną, kimkolwiek jesteś, proszę iść za mną.

Dwie osoby szły cichymi ulicami, tak cichymi, jak tylko mogą być one nocą. Weszły do domu, Susan chwyciła zapaloną świeczkę i poniosła ją na górę. Towarzyszka szła za nią.

Stała, dzikie, uporczywe spojrzenie kierując na łóżko, nie patrząc wcale na Susan, lecz chciwie wpatrując się w małe, blade, nieruchome dziecko. Schyliła się i mocno przycisnęła rękę do swego serca, jakby chciała zatrzymać jego bicie i przyłożyła ucho do bladych warg. Jakikolwiek był tego rezultat, nie odezwała się, ale odchyliła pościel, którą Susan z czułością otuliła tę małą istotkę, i położyła się przy jej lewym boku.

Potem wyrzuciła ramiona do góry i zapłakała z dzikiej rozpaczy.

- Ona nie żyje! Ona nie żyje!

Patrzyła takim dzikim, szalonym, błędnym wzrokiem, że przez chwilę Susan przeraziła się – potem Bóg dodał jej odwagi i jej niewinne ramiona otoczyły tę grzeszną, nieszczęsną istotę, a gorące łzy spadły gwałtownie na jej piersi. Ale dziewczyna odepchnęła ją gwałtownie.

- Zabiłaś ją…skrzywdziłaś ją, pozwoliłaś, by spadła z tych schodów!... Zabiłaś ją!

Susan oprzytomniała i patrząc na matkę swoimi jasnymi, słodkimi, anielskimi oczami, powiedziała ze smutkiem:

- Oddałabym za nią swoje życie.

- Och, ta śmierć to moja wina! – wykrzyknęła wściekle osierocona matka, z dziką gwałtownością osoby, która nie ma nikogo, kto by ją kochał i kto mógł ją nauczyć opanowania.

- Ćśśś! - powiedziała Susan, kładąc palce na jej ustach. – Przyszedł doktor. Bóg może pozwoli jej żyć.

Biedna matka odwróciła się gwałtownie. Doktor wchodził na schody. Ach! Matka mówiła prawdę, dziecinka naprawdę odeszła.

A kiedy on potwierdził jej słowa, opadła na ziemię w rozpaczy. Susan, mimo swej głębokiej żałości, musiała zapomnieć o sobie i zapomnieć o swoim ukochanym dzieciątku (którym opiekowała się przez lata) i zapytać doktora, co ma zrobić z nieszczęsną biedaczką, która leżała na podłodze w tak zupełnej rozpaczy.

- Ona jest matką! – powiedziała.

- Dlaczego nie zajmowała się lepiej swoim dzieckiem? – zapytał, niemal ze złością.

Ale Susan tylko odpowiedziała:

- Mała spała ze mną i to ja ją zostawiłam.

- Wyjdę na chwilę i przygotuję coś na uspokojenie, a tymczasem pani musi przenieść ją na łóżko.

Susan wyciągnęła kilka ze swoich ubrań i delikatnie rozebrała zesztywniałą, bezsilną dziewczynę. Nie było innego łóżka w domu poza tym, w którym spał jej ojciec. Tak więc czule podniosła ciało swojego ukochanego dziecka i zamierzała zabrać je na dół, ale matka otworzyła oczy i widząc, co się dzieje, powiedziała:

- Nie jestem warta, by jej dotknąć, jestem taka niegodziwa. Odezwałam się do pani tak, jak nigdy nie powinnam się odezwać, ale myślę, że pani jest bardzo dobra, czy mogłabym przez chwilę potrzymać moje dziecko?

Jej głos był tak zupełnie inny od tego, jakim mówiła, zanim dostała ataku, że Susan z trudem go rozpoznała, teraz był tak niewyobrażalnie cichy, tak obezwładniająco błagalny, rysy twarzy straciły dziki wyraz i były śmiertelnie łagodne. Susan nie mogła mówić, ale podniosła dzieciątko i położyła je w ramionach matki, potem patrzyła na nich, coś ją opanowało i upadła na kolana, krzycząc głośno:

- Och, mój Boże, miej nad nią litość i pociesz ją.

Ale matka uśmiechała się i głaszcząc tę małą twarzyczkę, mruczała coś czule, jakby malutka istotka żyła. Susan pomyślała, że dziewczyna jest bliska obłędu, ale modliła się wciąż, choć z twarzy płynęły jej łzy.

Doktor powrócił z miksturą. Matka połknęła ją z uległą nieświadomością. Doktor usiadł obok niej i wkrótce zasnęła. Potem podniósł się delikatnie i przywołał Susan skinieniem do drzwi i przemówił tam do niej.

- Pani musi wziąć ciało z jej ramion. Ona się nie przebudzi. Ten środek nasenny sprawi, że będzie spała przez wiele godzin. Powrócę przed południem. Już świta. Do widzenia.

Susan odprowadziła go, a potem ostrożnie wyciągnęła martwe dziecko z ramion matki, nie mogła się oprzeć, by nie jęczeć z bólu nad swoim ukochaniem. Starała się zapamiętać jej małą, spokojną twarzyczkę, niemą i bladą.

'Not all the scalding tears of care
Shall wash away that vision fair;
Not all the thousand thoughts that rise,
Not all the sights that dim her eyes,
Shall e'er usurp the place
Of that little angel-face.' (1)


A potem przypomniała sobie, co musi zrobić. Sprawdziła, czy w domu panuje porządek, jej ojciec wciąż spał jak zabity, pomimo nocnych hałasów. Wyszła na spokojną ulicę, wciąż opustoszałą, chociaż wstał już dzień, i poszła tam, gdzie mieszkała rodzina Leighów.

Pani Leigh, która, tak jak na wsi, wstawała wcześnie, otworzyła okiennice. Susan wzięła ją pod rękę i bez słów weszła do środka. Tam uklękła przed zdumioną panią Leigh i zapłakała tak, jak nigdy tego nie robiła, ale ta nieszczęsna noc obezwładniła ją i ona, która zachowywała się zawsze tak bardzo spokojnie, teraz, gdy to napięcie minęło, nie mogła zebrać sił, by przemówić.

- Moje biedne kochanie! Co się stało, że jesteś tak zbolała, przyszłaś tu i płaczesz tak bardzo? Przemów i powiedz mi. Nie. Popłacz, biedna dziewczyno, jeśli nie możesz jeszcze mówić. Uspokoję cię, a wtedy mi powiesz.

- Nanny nie żyje! – powiedziała Susan. – Zostawiłam ją, by zejść do ojca, a ona upadła ze schodów i straciła oddech na zawsze. Och, to jest moja żałość. Ale muszę powiedzieć coś jeszcze. Przyszła jej matka – jest w naszym domu! Proszę, przyjdź i zobacz, czy to twoja Lizzie.

Pani Leigh nie mogła odpowiedzieć, ale drżąc, zarzuciła coś na siebie i poszła wraz z Susan w wielkim pośpiechu w stronę Crown-street.



Tłumaczenie: Gosia

1. Fragment pochodzi z wiersza Bryana Wallera Proctera (ps. Barry Cornwall) (1787-1874) „A Year … an age shall fade” pochodzącego z tomiku „English Songs” (1832).

Wszystkie palące łzy pełne smutku
nie zatrą w jej oczach tego obrazu.
Przelatujące przez głowę myśli
nie zmyją rysów kochanej twarzy.
Tego małego anioła oblicza
nic nie zastąpi w jej sercu czułym.

[Tłum. Gosia]

Ilustracje:
1. Frederic Lord Leighton, "Tessa at Home".

2 komentarze:

  1. Gosiu, zapraszam po wyróżnienie: http://i-love-impala67.blogspot.com/2010/02/wyroznienie.html

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń