Rozdział 3
Plebania mieściła się po północnej stronie ulicy, na jej końcu otwierającym się w stronę wzgórz. Był to długi niski budynek, cofnięty nieco w stosunku do swego sąsiedztwa. Przez podwórze, mieszczące się pomiędzy drzwiami wejściowymi a ulicą, biegła wyłożona płytkami ścieżka, a po prawej stronie drzwi stał stary kamienny zbiornik na wodę. Pod oknem rosła konwalia.
Ktoś nas obserwował spoza firanki, gdyż, gdy tylko doszliśmy do domu, drzwi otworzyły się, jakby w magiczny sposób. Weszliśmy do niskiego pokoju, który służył jako hol, wysłanego dywanikiem. Pod oknem znajdowały się głębokie, staromodne miejsca do siedzenia, a kominek pokryty były duńskimi płytkami. Wydawało się, że jest tu chłodno i przyjemnie, w porównaniu z gorącem rozgrzanej słońcem ulicy.
- Bessie nie czuje się dobrze, panie Morgan – powiedziała słodka, mała dziewczynka około jedenastoletnia, która otworzyła drzwi. – Sophy chciała posłać po pana, ale papa powiedział, że pan z pewnością przyjdzie do nas tego ranka, a pamiętamy, że inni ludzie też pana oczekują.
- Sophy, przyszedł pan Morgan – powiedziała, otwierając drzwi do wewnętrznego pokoju, do którego zeszliśmy po schodku, jeśli dobrze pamiętam, gdyż omal nie upadłem, pochłonięty tym, co ujrzałem.
Widok przypominał obraz, widziany we framudze drzwi. Była to kompozycja karmazynowej czerwieni i morskiej zieleni pokoju oraz słonecznego ogrodu w tle, nisko osadzone okno otwarte, by wpuścić bursztynowe powietrze, spoza niego wyłaniające się kępy białych róż, i Sophy siedząca na poduszce, na podłodze, światło nad jej głową i klęczący przy niej mały, mocno zbudowany chłopczyk, z szeroko otwartymi oczami, którego uczyła alfabetu. To była wielka ulga dla niego, kiedy weszliśmy, jak zauważyłem, a bardzo bym się mylił, gdyby z łatwością wrócił do lekcji, kiedy został zaraz odesłany, by poszukać ojca.
Sophy powstała szybko, oczywiście zostaliśmy sobie przedstawieni i to było wszystko, bo potem zabrała pana Morgana na górę, aby zbadał chorą służącą. Zostałem sam w pokoju. Wyglądał jak prawdziwy dom, co pozwoliło mi zrozumieć cały urok tego słowa. Leżały tam książki i inne przedmioty, oznaki przeróżnych zajęć, dziecięce zabawki na podłodze, a na ścianie o kolorze morskiej zieleni zawieszony był jeden albo dwa portreciki w akwareli, jeden, byłem tego pewny, przedstawiał matkę Sophy. Krzesła i sofa wyściełane były perkalem, zasłony także były z tego samego materiału – piękne czerwone róże na białym tle. Nie wiedziałem, skąd pochodził kolor karmazynowy, ale z pewnością gdzieś tam był, być może tego koloru był dywan. Szklane drzwi znajdowały się przy oknie, można było przez nie wejść do ogrodu. W ogrodzie, przede wszystkim widać było trawnik, tuż pod oknami, dalej prostą żwirową alejkę, z kwietnikami i wąskimi grządkami po obu jej stronach, w których rosły najpiękniejsze, jakie można sobie wyobrazić w końcu sierpnia, kwiaty, za kwiatowymi rabatkami stały uformowane ręką ogrodnika drzewa owocowe, otaczające ogród warzywny.
Gdy się tak rozglądałem, wszedł gentleman, którym, czego byłem pewien, był pastor. Było to dość niezręczne, gdyż musiałem się tłumaczyć ze swojej, w tym miejscu, obecności.
- Przyszedłem z panem Morganem, Nazywam się Harrison. – powiedziałem, skłoniwszy głowę.
Zauważyłem, że nie wystarczyło mu to tłumaczenie, ale usiedliśmy i rozmawialiśmy o pogodzie albo o czymś podobnym, dopóki nie nadeszła Sophy i pan Morgan.
Wtedy ujrzałem pana Morgana w korzystnym świetle. Gdy rozmawiał z człowiekiem, którego szanował, a takim był pastor, porzucał swój zwykły, wymuszony i sztuczny sposób bycia, i stawał się spokojny i pełen godności, ale nie w takim stopniu pełen godności jak pastor. Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak on. Był milczący i pełen rezerwy, czasami prawie nieobecny. Jego powierzchowność nie była uderzająca, ale w sumie był człowiekiem, z którym należało rozmawiać, zdejmując kapelusz z głowy, gdziekolwiek byś go spotkał. To siła charakteru wywoływała taki efekt, nie było to przemyślane, ale objawiało się w każdym jego słowie, spojrzeniu i geście.
- Sophy, – powiedział – panu Morganowi jest gorąco, czy mogłabyś zebrać kilka gruszek, wiszących na tyle nisko, że mogłabyś ich dosięgnąć, wydaje mi się, że przy południowej ścianie jest trochę dojrzałych owoców. W tym roku nasze gruszki dojrzały dość wcześnie.
Sophy weszła do słonecznego ogrodu i ujrzałem, że podniosła grabie i wychyliła się do gruszek, które rosły w zasięgu jej ramion, jak mi się zdawało.
Salonik stawał się chłodniejszy (stwierdziłem później, że to podłoga pokryta płytkami dawała ten chłód) i pomyślałem, że chciałbym znaleźć się w cieple słońca. Powiedziałem, że mógłbym pójść pomóc młodej damie i, nie czekając na odpowiedź, wszedłem do nagrzanego, pachnącego ogrodu, w którym pszczoły latając szukały kwiatów, napełniając go stałym dźwiękiem.
Myślę, że Sophy zaczęła tracić nadzieję, że dosięgnie owoców i ucieszyła się z mojej pomocy. Sądziłem, że byłoby wielką nieroztropnością strącić je zbyt szybko, bo uświadomiłem sobie, że wrócimy do środka, skoro je tylko zbierzemy. Chciałem pospacerować po ogrodzie, ale Sophy skierowała się z gruszkami prosto do domu, a ja mogłem tylko podążyć za nią.
Podjęła swoją robótkę, podczas gdy my zajęliśmy się jedzeniem. Wkrótce skończyli, i kiedy pastor zakończył rozmowę z panem Morganem o jakichś biednych ludziach, podnieśliśmy się z miejsca, żeby wyjść.
Byłem wdzięczny, że pan Morgan mówił tak mało o mnie. Nie zniósłbym, gdyby wspomniał pastorowi o Sir Astleyu Cooperze i Sir Robercie Peelu. Nie wytrzymałbym wzmianki o moich „wielkich możliwościach zdobycia gruntownej wiedzy z zakresu mojej profesji”, którą mogłem usłyszeć w czasie jego rozmowy z panną Tomkinson, wtedy gdy jej siostra konwersowała ze mną. Na szczęście, w domu pastora, oszczędził mi tego.
Kiedy wyszliśmy, był już czas, żeby wsiąść na konie i złożyć wizyty pacjentom na wsi, z czego się ucieszyłem.
Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)
Parafia opisana jest cudownie. No, i mamy już Sophy ;)
OdpowiedzUsuń