Strona poświęcona Elizabeth Gaskell

wtorek, 8 września 2009

Wyznania pana Harrisona rozdz. 4

Rozdział 4

Niebawem mieszkańcy Duncombe zaczęli urządzać przyjęcia na moją cześć. Pan Morgan mówił mi, że to ze względu na mnie, ale nie sądzę, że powinienem tak myśleć. Niemniej jednak on cieszył się z każdego najmniejszego zaproszenia, zacierał ręce i uśmiechał się do siebie, jakby to był komplement dla niego, gdyby faktycznie tak było.

Tymczasem ustalenia z panią Rose doprowadziły do finału. Ona miała sprowadzić meble i umieścić je w domu, a ja zobowiązałem się płacić czynsz. Miała być gospodynią, a w zamian nie musiała płacić za wyżywienie. Pan Morgan zaakceptował dom i rozkoszował się doradzaniem i załatwianiem wszystkich moich spraw. Byłem trochę leniwy, a trochę rozbawiony i, ogólnie biorąc, bierny.

Dom, który wybrał dla mnie, stał blisko jego własnego, na dole były dwa położone naprzeciw siebie pokoje, otwierane składanymi drzwiami, które jednak były zwykle zamknięte. Pokój na zapleczu stanowił mój gabinet lekarski („bibliotekę”, tak doradził mi go nazywać). Podarował mi czaszkę, bym położył ją na górze biblioteczki, w której medyczne książki zostały ustawione na najważniejszych półkach, podczas gdy tomiki panny Austen, Dickensa czy Thackeraya, zostały umieszczone, przez samego pana Morgana, umiejętnie, ale w sposób niedbały do góry nogami lub ich grzbiety były zwrócone do ściany. W pomieszczeniu frontowym mieściła się jadalnia, a pokój wyżej był umeblowany krzesłami i stołem z salonu pani Rose, chociaż zauważyłem, że wolała siedzieć na dole, w jadalni, blisko okna, gdzie między każdym ściegiem mogła podnieść wzrok i widzieć, co się dzieje na ulicy.

Czułem się trochę dziwnie jako pan tego domu, wypełnionego meblami innej osoby, zanim nie ujrzałem damy, do której one należały. Wkrótce przybyła. Pan Morgan spotkał ją w gospodzie, pod którą zatrzymał się dyliżans, i towarzyszył jej do mojego domu. Mogłem zobaczyć ich z okna salonu. Niski gentleman stąpał z wdziękiem, wymachiwał swoją laseczką i mówił bez przerwy. Ona - trochę wyższa od niego, była w czarnej, wdowiej żałobie, miała na sobie tyle woalki i zasłon, narzutek i pelerynek, że wyglądała jak czarna, okryta krepą, kopa siana.

Kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni, podniosła swój gruby żałobny welon, rozejrzała się i westchnęła.
- Pańska powierzchowność i okoliczności, panie Harrison, przypominają mi dobitnie czasy, kiedy poślubiłam mojego drogiego męża, niech spoczywa w pokoju. On wówczas, tak jak pan, rozpoczynał praktykę lekarską. Przez dwadzieścia lat sympatyzowałam z nim, pomagałam mu, jak mogłam, nawet przygotowywałam tabletki, kiedy był nieobecny. Może i my przeżyjemy w podobnej harmonii tak długi czas. Może szacunek między nami będzie równie serdeczny, chociaż zamiast małżeńskiego – matczyny i synowski!

Jestem pewien, że przygotowała tę przemowę w dyliżansie, gdyż później powiedziała, że była jedynym pasażerem. Kiedy skończyła, czułem, że powinienem trzymać kieliszek wina w dłoni, by wznieść toast. Ale wątpiłem, czy zrobiłbym to ochoczo, ponieważ nie miałem nadziei przeżyć z nią dwadzieścia lat; brzmiało to dość ponuro. Skłoniłem jedynie głowę i zatrzymałem swoje myśli dla siebie.

Gdy pani Rose poszła na górę, by się przebrać, poprosiłem pana Morgana, żeby został na herbacie, na co się zgodził i zacierał ręce z zadowoleniem.
- Wspaniała kobieta, proszę pana. Wspaniała kobieta. A jakie maniery! Jak ona będzie przyjmować pacjentów, którzy będą chcieli zostawić jakąś wiadomość podczas pańskiej nieobecności. Co za potok słów!

Pan Morgan nie mógł zostać długo po herbacie, ponieważ spieszył się do dwóch pacjentów. Z chęcią bym wyszedł, i miałem już kapelusz na głowie, gdy powiedział, że to byłoby niestosowne, „niewłaściwe”, zostawić panią Rose samą pierwszego wieczoru po jej przybyciu.
- Trudne dla kobiety – wdowy są pierwsze miesiące samotności, wymaga wtedy względów, mój drogi panie. Zostawię panu przypadek panny Tomkinson, być może jutro złoży im pan wizytę. Panna Tomkinson jest dość wymagająca i ma zwyczaj mówić otwarcie, jeśli stwierdzi, że nie zajęto się nią we właściwy sposób.
Zauważyłem, że często zrzucał na mnie obowiązek wizyt u panny Tomkinson, podejrzewałem, że obawiał się tej damy.

Spędziłem dość długi wieczór z panią Rose. Tego dnia nie zrobiła nic, mówiąc delikatnie, po to, by zostać w salonie i nie pójść na górę, żeby się rozpakować. Zapewniałem, że nie musi czuć się skrępowana moją obecnością, jeśli chciałaby się tym zająć, ale ona (ku memu rozczarowaniu) zapewniła, że z przyjemnością będzie mi towarzyszyć. Weszła na chwilę na górę i moje serce ostrzegło mnie, kiedy zauważyłem, że schodzi na dół ze złożoną chusteczką do nosa. Jakże byłem przewidujący!!

Wkrótce usiadła, potem zaczęła zdawać mi relację z choroby swego zmarłego męża, jej objawów i jego śmierci. To był zwyczajny przypadek, ale ona wyraźnie wydawała się uważać, że był wyjątkowy. Miała odrobinę medycznej wiedzy i używała technicznych terminów, ale tak bardzo nie a propos, że z trudem powstrzymywałem się od uśmiechu. Nie mogłem jednak tego zrobić za nic w świecie. Była przecież pogrążona w takim głębokim i szczerym bólu.
W końcu powiedziała:
- Mam „dognosy” dolegliwości mojego drogiego męża na swoim biureczku. Panie Harrison, jeśli zechciałby pan opisać ten przypadek dla „Lancetu” (1). Myślę, że ucieszyłby się biedaczyna, gdyby wiedział, że jego szczątki będą uhonorowane, kiedy ten przypadek pojawi się w tych znakomitych kolumnach.

To było kłopotliwe, ponieważ przypadek ten był bardzo zwyczajny, jak już wspomniałem. Jednakże nawet w czasie tej krótkiej praktyki nie obyło się bez podobnych głosów, którym nie mogłem ulegać, a musiałem znosić interpretację słuchacza, który ani trochę nie wysilał swej wyobraźni.

Zanim wieczór dobiegł końca, byliśmy takimi przyjaciółmi, że przyniosła mi na dół ostatni portret pana Rose, żebym mu się przyjrzał. Powiedziała, że nie jest w stanie znieść spojrzenia na te ukochane rysy, ale jeśli mogę patrzeć na tę miniaturę, ona może odwrócić głowę. Zaproponowałem, żeby złożyła go w moje ręce, ale wydawała się urażona tą propozycją i stwierdziła, że nigdy nie mogłaby wypuścić ze swoich rąk takiego skarbu, więc odwróciła głowę daleko ponad swoje lewe ramię, podczas gdy ja oglądałem podobiznę w jej wyciągniętym prawym ręku.
Jej zmarły mąż musiał być dość przystojnym, miłym człowiekiem, a artysta obdarzył go tak szerokim uśmiechem i takimi iskierkami w oczach, że naprawdę trudno było nie uśmiechnąć do niego w odpowiedzi. Jednak powstrzymałem się.

Po pierwsze, pani Rose miała zastrzeżenia wobec przyjmowania jakichkolwiek przysyłanych nam zaproszeń, by towarzyszyła mi na miejskich herbatkach. Była tak dobra i prostoduszna, że byłem pewien, że nie ma innej przyczyny niż ta do której się przyznawała – że zbyt krótki czas upłynął od śmierci jej męża - ale być może było też coś innego - teraz mam pewne doświadczenie, jeśli chodzi o rozrywki, których ona tak uparcie sobie odmawiała. Mogłem podejrzewać, że cieszyła się z tej wymówki. Czasami i ja chciałem być wdową.

Przychodziłem do domu zmęczony całodzienną jazdą, i gdybym był pewien, że pan Morgan nie przyjdzie, założyłbym pantofle i luźne ubranie i zapaliłbym cygaro w ogrodzie. Wydawało się to okrutnym poświęceniem dla dobra towarzystwa, że muszę założyć ciasne buty i sztywny frak, by pójść na tradycyjną herbatkę. Ponieważ pan Morgan polecał mi tyle lektur dotyczących konieczności ćwiczenia dobrej woli wobec ludzi, wśród których zamieszkałem i wydawało mi się, że było mu przykro i niemal był urażony, kiedy pewnego razu zacząłem narzekać na nudę na tych przyjęciach, poczułem, że nie mogę być tak egoistyczny, by odmawiać więcej niż jeden raz na trzy. Zawsze gdy pan Morgan odkrył, że mam zaproszenie na wieczór, przedłużał często obchód, albo udawał się na wizyty do odległych pacjentów. Podejrzewałem go z początku o zamiar, który przyznaję, często rozważałem, wymigiwania się od uczestnictwa w tych przyjęciach, ale wkrótce odkryłem, że czynił poświęcenie ze swoich upodobań, bo uważał, że to będzie dla mnie z korzyścią.

---------------------------------
Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)

Przypisy:
1. Lancet – medyczny dziennik, który zawierał diagnozy i relacje z medycznych eksperymentów.

1 komentarz: