Strona poświęcona Elizabeth Gaskell

środa, 30 września 2009

Wyznania pana Harrisona, rozdz. 9

Rozdział 9

Kiedy szliśmy do domu, Jack powiedział:
- Boże, Frank! Miałem tyle zabawy z tą małą damą w niebieskim. Powiedziałem jej, że pisałeś do mnie co tydzień w sobotę i relacjonowałeś wydarzenia tygodnia. Połknęła to.

Zatrzymał się, aby się pośmiać, gdyż nie był w stanie jednocześnie śmiać się i maszerować.
- Powiedziałem jej, że jesteś głęboko zakochany (znowu śmiech) i że nie mogłem wydobyć z ciebie imienia tej damy, ale że ona ma jasnobrązowe włosy – jednym słowem, podałem dokładny opis jej samej. Mówiłem, że zależy mi na tym, by ją poznać i przebłagać ją, by była litościwa dla ciebie, ponieważ jesteś wyjątkowo nieśmiałym i bojaźliwym mężczyzną w stosunku do kobiet.

Śmiał się tak bardzo, że myślałem, że upadnie.
- Pytałem ją, czy mogłaby odgadnąć, kim jest ta kobieta na podstawie mojego opisu. Ręczę, że to zrobi – dopilnuję tego, ponieważ dodałem, że opisałeś pieprzyk na lewym policzku, w najbardziej poetycki sposób - że Wenus uszczypnęła ją z zazdrości dla jej urody. Och, trzymaj mnie, bo upadnę - śmiech i głód sprawiają, że jestem tak słaby. Więc zapytałem ją, czy domyśla się, kto może być twoją ukochaną i żeby ją uprosiła, by cię uratowała. Dodałem, że wiem, że w wyniku dawnej nieszczęśliwej miłości jedno z twoich płuc zachorowało, i że nie mogę odpowiadać za drugie, jeśli damy tu są okrutne. Wspomniała o respiratorze, ale powiedziałem jej, że on może być skuteczny dla chorego płuca, ale czy może pomóc na chorobę serca? Naprawdę byłem finezyjny. Odkryłem sekret wymowy. Wiem, co chcesz powiedzieć – przygotowałem się dobrze na to, że poślubisz małą damę w niebieskim.

Zacząłem i ja w końcu się śmiać, mimo że byłem rozgniewany. Jego zuchwalstwo było nie do powstrzymania.

Pani Rose wróciła do domu w lektyce (1) i zaraz położyła się do łóżka, a my dwaj siedzieliśmy przy befsztyku i winiaku z wodą aż do drugiej w nocy.
Powiedział mi, że opanowałem sztukę poruszania się cicho jak myszka, miauczenia i mruczenia w zależności od tego, czy moi pacjenci mają się dobrze, czy źle. Przedrzeźniał mnie i sprawiał, że śmiałem się z samego siebie.

Wyjechał wcześnie rano następnego ranka. Pan Morgan przyszedł o zwykłej porze. On i Marshland nigdy by się ze sobą nie zgodzili i byłoby mi niezręcznie widzieć dwóch moich przyjaciół, którzy się nie lubią i gardzą sobą wzajemnie.

Pan Morgan był wzburzony, ale, zachowując się zawsze z wielkim szacunkiem wobec kobiet, mitygował się przed panią Rose – wyraził żal, że nie mógł być obecny w dniu wczorajszym u panny Tomkinson i w związku z tym nie mógł ujrzeć jej w towarzystwie, którego z pewnością była ozdobą.

Ale kiedy zostaliśmy sami, powiedział
- Byłem dziś rano u pani Munton – miała dawne ataki. Czy mogę zapytać, co to była za historia, którą mi opowiedziała – o więzieniu? Ufam, proszę pana, że popełniła jakąś małą pomyłkę i że pan nigdy tam nie był. To jakaś wiadomość, która nie ma żadnych podstaw, - nie mógł się powstrzymać – że przebywał pan w Newgate (2) przez trzy miesiące!

Wybuchnąłem śmiechem, bo ta historia tak bardzo urosła. Pan Morgan wyglądał na poważnego. Powiedziałem mu prawdę. Wciąż był poważny.

- Nie mam wątpliwości, proszę pana, że postąpił pan właściwie, ale to niedobrze brzmi. Sądząc z pana obecnego rozbawienia, uważałem, że nie było żadnych podstaw dla tej całej wiadomości, ale niefortunnie jednak są jakieś podstawy.
- Spędziłem na posterunku policyjnym jedną noc. Mógłbym pójść tam znowu z tego samego powodu, proszę pana.
- Bardzo dobrze, proszę pana, całkiem jak Don Kichote, ale jednocześnie nie widzi pan siebie na statku więziennym?
- Nie, proszę pana.
- Ręczę za to, że wkrótce ta historia urośnie do właśnie takich rozmiarów. Jednakże nie przewidujmy najgorszego. Mens conscia recti (3). Pamięta pan? To wielka rzecz. To, czego żałuję, że potrzeba będzie trochę czasu, by przezwyciężyć małe uprzedzenie do pana, które ta wiadomość może spowodować. Jednak nie roztrząsajmy tego. Mens conscia recti! Nie myślmy o tym.

Było jasne, że on myślał o tym dużo.


Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)

Przypisy:
1. Lektyka - środek komunikacyjny: fotel lub łoże na czterech niskich nóżkach, noszony przez kilku tragarzy. W miastach na terenie całej Europy lektyka była popularna w XVII i XVIII w., używana aż do 1850. W połowie XX w. używana była jeszcze w Indiach, Chinach i Japonii.
2. Newgate - londyńskie więzienie.
3. Mens conscia recti (łac.) - Myśl świadoma prawdy. (Eneida 1.604)

poniedziałek, 28 września 2009

Wyznania pana Harrisona, rozdz. 8

Rozdział 8

Z powodu szacunku dla bólu pastora nastąpiła krótka przerwa w składaniu wizyt. Dało to czas pani Rose, by zmniejszyła rygor swojej żałoby.

Na Boże Narodzenie panna Tomkinson rozesłała zaproszenia na przyjęcie. Panna Caroline raz czy dwa razy przepraszała mnie za to, ponieważ takie wydarzenie nie miało wcześniej miejsca, ale, jak powiedziała, „ich codzienne zajęcia uniemożliwiały organizowanie podobnych małych zjazdów, z wyjątkiem wakacji”.

I jak można było się spodziewać, kiedy tylko rozpoczęły się święta, nadeszła króciutka uprzejma wiadomość:
„Panny Tomkinson proszą panią Rose i pana Harrisona na herbatę wieczorem, w poniedziałek, 23 bieżącego miesiąca. Początek o godzinie 17”.

Na tę wieść pani Rose zareagowała jak koń bojowy na dźwięk trąbki. Nie była w usposobieniu do sarkania, ale sądziłem, że uważała, że część Duncombe, która zwykła wydawać przyjęcia, zrezygnowała już z zapraszania jej, właśnie w tym momencie, gdy ona zdecydowała się ustąpić. Teraz więc przyjęła zaproszenie, zgodnie z życzeniami zmarłego pana Rose.

Znajdowałem wszędzie tyle skrawków białego krosna wstążkowego, że dywan wyglądał nieporządnie. W dodatku, pewnego dnia, niefortunnie, przyniesiono mi przez pomyłkę małe pudełeczko. Nie spojrzałem na adres, gdyż nie wątpiłem, że jest to jakiś środek do znieczulenia, którego nadejścia z Londynu właśnie oczekiwałem, więc rozdarłem papier i ujrzałem kartkę papieru ze słowami napisanymi dużymi literami: „Nigdy więcej siwych włosów”. Złożyłem ją w pośpiechu, zakleiłem ponownie i dałem przesyłkę pani Rose. Nie mogłem się jednak powstrzymać od zapytania jej wkrótce potem, czy może mi polecić jakiś środek, który by sprawił, że moje włosy nie będą siwieć. Dodałem, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Myślę, że odgadła, że na papierze był mój stempel, gdyż dowiedziałem się, że płakała i że mówiła, że nie ma nikt współczucia dla niej po śmierci pana Rose i że liczy dni do tej chwili, gdy będzie mogła się z nim połączyć w lepszym świecie. Sądzę, że liczyła także dni do przyjęcia u panny Tomkinson, gdyż tak wiele o nim mówiła.

Zabrano okrycia z krzeseł panny Tomkinson, zasłon i sof, a na środku stołu umieszczono wielki słój pełen sztucznych kwiatów, który, jak panna Tomkinson mi powiedziała, sama przygotowała, ponieważ uwielbiała piękno i artyzm w życiu.
Panna Tomkinson stała przy drzwiach, wyprostowana jak grenadier, przyjmując przyjaciół i serdecznie ściskając ich ręce, gdy wchodzili. I mówiła, że naprawdę się cieszy na ich widok.
I faktycznie tak było.

Wypiliśmy herbatę i panna Caroline przyniosła małą talię kart do rozmowy – plik tekturowych kartoników z intelektualnymi i sentymentalnymi pytaniami po jednej stronie i intelektualnymi i sentymentalnymi odpowiedziami po drugiej. Ponieważ odpowiedzi pasowały do każdego pytania oraz do wszystkich, możesz sobie przedstawić, że to było nieciekawe i nudne.

Właśnie zostałem zapytany przez pannę Caroline: „Czy możesz powiedzieć co myśli o tobie w tej chwili najdroższa ci osoba” i odpowiedziałem: „Nie można oczekiwać, że ujawnię takie sekrety w towarzystwie”, kiedy służąca zaanonsowała pewnego gentlemana, mojego przyjaciela, który chciał ze mną rozmawiać.
- Och, wprowadź go, Martha, wprowadź go! – zawołała panna Tomkinson serdecznie.
- Każdy przyjaciel naszego przyjaciela jest mile widziany” – dodała aluzyjnie panna Caroline.

Zerwałem się jednak, myśląc, że to ktoś w interesach, ale byłem uwięziony przez dwa skrzyżowane, połączone stoły, które broniły mi przejścia z obu stron, tak, że nie mogłem uwolnić się tak szybko, jak chciałem, by temu zapobiec.

Martha wprowadziła Jacka Marshlanda, który znajdował się obecnie w drodze do domu na święta. W serdeczny sposób podszedł do mnie, kłaniając się pannie Tomkinson i wyjaśniając, że znalazł się w pobliżu i miał zamiar spędzić noc u mnie i że moja służąca skierowała go tam, gdzie właśnie byłem.

Jego głos, zawsze donośny, w małym pokoju, w którym wszyscy zebrani rozmawiali cicho, brzmiał jak głos mitycznego Stentora (1). Nie nasilił się w tonie, był głośny od początku. Od razu wydawało się, jakby dni mojej młodości powróciły, gdy mogłem usłyszeć ten męski głos. Czułem się dumny z mojego przyjaciela, gdy dziękował pannie Tomkinson za jej uprzejmość, gdy poprosiła, by został z nami.

Powoli zbliżył się do mnie i zapewne uważał, że ściszył głos, ponieważ wydawało się, że mówił do mnie coś poufnie, podczas gdy w rzeczywistości cały pokój mógł usłyszeć jego słowa:
- Frank, mój przyjacielu, kiedy zjemy obiad u tej dobrej starszej damy. Jestem piekielnie głodny.
- Obiad! Też coś! Piliśmy herbatę godzinę temu.

W czasie tej rozmowy weszła Martha z małą tacą, na której stała filiżanka kawy i leżały 3 wafle. Jego konsternacja i wyraz pogodzenia się z wyrokiem losu bawiły mnie tak bardzo, że pomyślałem, że powinien posmakować jeszcze życia, jakie wiodłem od miesięcy i porzuciłem plan zabrania go od razu do domu. Cieszyłem się, przewidując jak serdecznie będziemy się śmiali razem, pod koniec wieczoru. Zostałem ukarany za moją decyzję.

- Bawimy się dalej? – zapytała panna Tomkinson, która nigdy nie rezygnowała z zadawania pytań.
Zaczęliśmy więc grę w pytania i odpowiedzi z niewielką korzyścią dla towarzystwa.

- Nie takie rzeczy są stawką w tej grze, prawda, Frank? – zapytał Jack, który obserwował nas. - Nie stracisz 10 funtów za jednym razem, jak to było w Londynie. Nie dla pieniędzy, ale z miłości, jak sądzę?


Panna Caroline uśmiechnęła się głupawo i spojrzała w dół. Jack nie myślał o niej. Miał na myśli dni, które spędzaliśmy w tawernie Mermaid. Nagle zapytał:
- Gdzie byłeś w tym samym czasie rok temu, Frank?
- Nie pamiętam – odpowiedziałem.
- Więc powiem ci. To był 23 – w tym dniu zostałeś zatrzymany za to, że uderzyłeś człowieka na ulicy Long Acre i musiałem wpłacić kaucję za ciebie, żebyś mógł wyjść na święta Bożego Narodzenia. Jesteś dziś wieczór w dużo przyjemniejszej sytuacji.

Nie chciał, by tą wzmiankę ktokolwiek usłyszał, ale nie był ani trochę urażony, kiedy panna Tomkinson z wyrazem twarzy na której widoczne było złowieszcze zaskoczenie, zapytała:
- Pan Harrison zatrzymany, proszę pana?
- O, tak, proszę pani. I widzi pani, że to była tak zwyczajna sprawa dla niego, że wygląda tak, jakby nie pamiętał dat różnych swoich zatrzymań.

Śmiał się serdecznie i powinienem uczynić to samo, ale widziałem, jakie to zrobiło wrażenie. Sprawa, w rzeczywistości, była dość prosta i łatwo było ją wytłumaczyć:
Byłem wówczas rozgniewany, bo zobaczyłem wielkiego potężnego faceta, który bezmyślnie złamał laskę kalece, i uderzyłem tego człowieka mocniej niż zamierzałem, a przewrócony odszedł, wołając policję, a ja musiałem pozostać, zanim urzędnik sądowy mnie nie zwolnił.

Jednak gardziłem wyjaśnieniem tego tutaj. Nie do nich należało, co robiłem rok temu, a Jack mógł o tym nie mówić. Jednakże ten niesforny człowiek był zdecydowany iść dalej, i powiedział mi później, że chciał wprowadzić nieco życia w to kółko starszych dam i, idąc za tą myślą, przypominał sobie każde zabawne wydarzenie, w jakim uczestniczyliśmy, w związku z tym opowiadał i śmiał się do rozpuku.

Próbowałem pomówić z panną Caroline, z panią Munton - z kimkolwiek, ale Jack był bohaterem wieczoru i każdy słuchał jego opowieści.

- Odkąd tu przybył nigdy nie wysłał żadnego zabawnego listu, prawda? Dobry chłopak! Zaczął nowe życie. Był najbardziej sprytnym człowiekiem, jakiego znałem. A jakie anonimowe listy wysyłał! Czy pamiętasz panią Walbrook, Frank? To było takie okropne! (wciąż się śmiał) Nie, nie opowiem o tym, nie bój się. Taki karygodny żart! (śmiał się znowu).
- Proszę, opowiedz! – wykrzyknąłem, gdyż sprawił, że to wydawało się gorsze niż rzeczywiście było.
- Och, nie, nie. Wypracowałeś tu lepszy wizerunek. Nie mogę zniszczyć twoich obiecujących starań. Pogrzebiemy przeszłość w niepamięci.

Próbowałem opowiedzieć moim sąsiadkom historię, do której on robił aluzję, ale wesoły sposób bycia Jacka pociągał je i nie dbały o to, by usłyszeć proste wyjaśnienia faktów.

Potem była przerwa. Jack rozmawiał prawie spokojnie z panną Horsman. Nagle odezwał się do mnie poprzez pokój:
- Ile razy polowałeś? Żywopłoty zagęściły się bardzo późno w tym roku, ale musiałeś spędzić wiele przyjemnych dni.
- Nie polowałem wcale. – odpowiedziałem krótko.
- Wcale? Uff! Dlaczego pomyślałem, że to jedna z większych atrakcji Duncombe?

To była prowokacja! Mógł wtedy złożyć mi wyrazy współczucia i tym samym utrwalić kwestię w umysłach każdego z obecnych na przyjęciu.
Tace z kolacją zostały wniesione i nastąpiło przesuwanie miejsc. On i ja byliśmy znowu blisko siebie.
- Frank, czy będziesz mnie przekonywał, że nie oczyszczę tej tacy, zanim inni będą już gotowi na drugą porcję? Jestem głodny jak wilk.
- Zjesz kotlet wołowy i udziec barani, kiedy dotrzesz do domu. Tylko dobrze zachowuj się tutaj.
- Dobrze więc, ze względu na ciebie. Ale trzymaj mnie z dala od tych tac, albo nie odpowiadam za siebie. „Trzymaj mnie albo zawalczę” – jak mawiają Irlandczycy. Podejdę i powiem to tej małej starszej pani w niebieskim i usiądę tyłem do tych duchów jedzenia.

Usiadł przy pannie Caroline, której mógłby nie spodobać się ten opis jej samej, i zaczął poważną, spokojną rozmowę.

Starałem się być tak uprzejmy, jak umiałem, aby pozbyć się tego wrażenia, jakie wywarł na towarzystwie, ale odkryłem, że każdy stawał się nieco sztywny, gdy podchodziłem i nie ośmielałem się zrobić żadnej uwagi.

W trakcie moich wysiłków usłyszałem jak panna Caroline prosi Jacka, by podał jej kieliszek wina. Zobaczyłem, jak on nalewa sobie to, co wydawało się winem porto. Ale nagle odłożył kieliszek na bok, wykrzykując:
- Ocet, na Jowisza!

Skrzywił strasznie twarz, a panna Tomkinson podeszła w dużym pośpiechu, by wyjaśnić sprawę. Okazało się, że to było wino z czarnej porzeczki, którym ona specjalnie się szczyciła. Wypiłem dwa kieliszki, aby jej się przypochlebić i mogę zaświadczyć, że było kwaskowe. Nie sądzę, że spostrzegła moje wysiłki, była tak bardzo pochłonięta słuchaniem usprawiedliwień tej nietaktownej uwagi. Powiedział jej, z najpoważniejszym wyrazem twarzy, że ma jedynie niejasne wspomnienie różnicy między winem i octem, zwłaszcza, że wystrzega się tego drugiego, ponieważ ocet podlega podwójnej fermentacji. I że wyobraził sobie, że panna Caroline poprosiła go, by wzniósł toast, a on nigdy nie powinien był tknąć karafki.


Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)

Przypisy:
1. Stentor - bohater Iliady, słynny z potężnego głosu, stąd — głos stentorowy.

środa, 16 września 2009

Wyznania pana Harrisona, rozdz. 7

Rozdział 7


Zostałem zbudzony ze snu w środku nocy przez posłańca z probostwa. Mały Walter miał krup (1), a pan Morgan został wysłany na wieś. Ubrałem się pospiesznie i wyszedłem na cichą, małą ulicę. Światło świeciło na górze w probostwie, w pokoju dziecinnym. Służąca, która otworzyła drzwi, gdy tylko zastukałem, płakała ze smutkiem i z trudem mogła odpowiadać na moje pytania, kiedy szedłem na górę zobaczyć mojego małego ulubieńca.

Pokój dziecinny było to duże, szerokie pomieszczenie. W przeciwległym końcu pokoju paliło się światło świecy, które sprawiało, że pozostała część, gdzie znajdowały się drzwi, była pogrążona w cieniu. Przypuszczam więc, że niania nie wiedziała, że wszedłem do środka, gdyż mówiła ze złością:
- Panno Sophy – powiedziała – mówiłam panience wielokrotnie, że on nie powinien jechać tam z chrypką, a panienka nie powinna zabierać go ze sobą. Wiem, że to złamie serce tacie panienki, ale to nie ja do tego doprowadziłam.

Cokolwiek Sophy czuła, nic na to nie odpowiedziała. Klęczała przy wanience z ciepłą wodą, w której mały chłopiec z trudem łapał powietrze, z wyrazem przestrachu na twarzy, który często widziałem u małych dzieci, które zmogła nagła i gwałtowna choroba. Wydawało się, jakby rozpoznawały coś nieskończonego i niewidzialnego, na czyj rozkaz przychodził ból i męka, przed czym żadna miłość nie mogła ich ochronić.

To bardzo rozdzierający serce widok, gdyż widać go na twarzy tych, którzy są zbyt młodzi, by mogli przyjąć pociechę ze słów wiary lub obietnicę religii.
Walter swoimi rączkami otoczył szyję Sophy, jakby ona, dotąd jego anioł z raju, mogła uratować go przed ponurym cieniem Śmierci.
Tak! Śmierci!


Ukląkłem przy nim po drugiej stronie i badałem go. Prawdziwej sile jego ciała zadawała gwałt choroba, która jest zawsze jedną z najbardziej przerażających dla dzieci w jego wieku.
- Nie bój się, Watty – powiedziała Sophy, kojącym głosem – to pan Harrison, kochanie, który pozwolił ci jechać na swoim koniu.

Mogłem wyczuć drżenie w jej głosie, któremu próbowała nadać ton spokojny i miękki, aby ukoić strach małego chłopca. Wyciągnęliśmy go z wanny, a ja poszedłem po pijawki (2).

Tymczasem nadszedł pan Morgan. Kochał dzieci pastora, jakby był ich wujkiem, ale teraz stanął nieruchomy i osłupiały na widok Waltera – tak ostatnio promiennego i silnego, a teraz bliskiego strasznej zmiany – pędzącego ku cichej, tajemniczej krainie, gdzie będzie doglądany i pielęgnowany, tak samo jak na ziemi, ale musi pójść tam sam.
Mały chłopczyk! Kochany!

Położyliśmy pijawki na jego gardle. Na początku protestował, ale Sophy – niech Bóg ją błogosławi! – odsuwając na bok swoje cierpienie i żal, i myśląc tylko o nim, zaczęła śpiewać piosenki, które lubił.

Wciąż staliśmy nieruchomo. Ogrodnik pobiegł po pastora, ale on był dwanaście mil stąd i wątpiliśmy, czy zdąży na czas. Nie wiedziałem, czy inni mają nadzieję, ale oczy pana Morgana spotkały się z moimi i wiedziałem już, że on, tak samo jak ja, nie ma żadnej.


Tykanie zegara rozległo się wśród ciemności cichego domu. Walter spał, a czarne pijawki wisiały jeszcze na jego ślicznej, białej szyi.
Zastygła w bezruchu Sophy nuciła kołysanki, które dotąd śpiewała w innych, szczęśliwszych warunkach. Pamiętam tekst jednej z nich, gdyż uderzyła mnie w tym czasie, bo w dziwny sposób odpowiadała tej chwili.

„Śpij dziecinko, śpij,
Nad twoim snem czuwać będą aniołowie
Gdy na trawie owca paść się będzie
Ty już nigdy bólu nie doznasz
Śpij, dziecinko, śpij”.


W oczach pana Morgana pojawiły się łzy. Nie sądziłem, by którykolwiek z nas mógł coś mówić swoim zwykłym głosem, ale dzielna dziewczyna śpiewała czysto, choć słabym głosem. W końcu powstała i podniosła wzrok:
- Jest mu lepiej, czyż nie? Panie Morgan?
- Nie, moja droga. On jest … hmmm… – nie mógł mówić. Po chwili dopiero odezwał się znowu. – Moja droga. Wkrótce będzie mu lepiej. Pomyśl o swojej mamie, moja droga panienko Sophy. Ona będzie bardzo się cieszyła, że jedna z jej ukochanych osób jest już przy niej, bezpieczna.


Ona wciąż nie płakała. Ale pochyliła się do małej twarzyczki i pocałowała ją czule.
- Pójdę po Helen i Lizzie. Będzie im przykro, gdy nie zobaczą go ponownie.

Podniosła się i poszła po nie. Biedne dziewczęta weszły w swoich szlafrokach, z oczami rozszerzonymi nagłym wzruszeniem, blade z przerażenia, skradając się cicho, jakby jakiś dźwięk mógł mu przeszkadzać. Sophy uspokoiła je łagodną pieszczotą.
Wkrótce wszystko się skończyło.

Pan Morgan niemal płakał jak dziecko. Ale uważał, że koniecznie musi mnie za to przeprosić.
- Jestem wykończony wczorajszą pracą, proszę pana. Miałem jedną czy dwie złe noce, i one wytrąciły mnie z równowagi. Kiedy byłem w pana wieku, byłem silny, dzielny jak każdy i gardziłem wylewaniem łez.

Sophy podeszła do miejsca, gdzie staliśmy.
- Panie Morgan. Jest mi tak przykro z powodu taty. Jak ja mu to powiem?


Walczyła z własnym cierpieniem, ze względu na ojca. Pan Morgan zaproponował, że poczeka na niego i wydawało się, że była wdzięczna za tę propozycję.
Ja, nowy znajomy, prawie obcy, nie mogłem zostać dłużej.

Ulica była cicha, jak zawsze, nawet ciemność była taka sama, bo nie było jeszcze nawet czwartej. Ale tej nocy jedna dusza odeszła.

Ze wszystkich, których znałem i ze wszystkich, o których wiedziałem, pastor i jego córka walczyli o to najbardziej, by dać pociechę innym. Każda myśl o cierpieniu innych, każda modlitwa była w intencji innych ludzi, a nie ich samych. Widzieliśmy ich, jak idą przez wieś i słyszeliśmy o nich w domkach ubogich. Ale to było jakiś czas przedtem, zanim udało mi się znowu spotkać kogoś z nich. A potem poczułem, że jest coś nie do opisania w ich zachowaniu wobec mnie, że jestem jednym z ”właściwych ludzi, których Bóg uczynił drogimi”.
Ten jeden dzień w starej hali to sprawił. Byłem, być może, ostatnią osobą, która sprawiła biednemu, małemu chłopcu jakąś niezwykłą radość.

Biedny Walter! Gdybym mógł uczynić więcej, aby jego krótkie życie było szczęśliwe!

----------------------------------------
Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)

Przypisy:
1. Krup - inaczej dławiec, błonica. Choroba zakaźna, która występuje w pierwszych latach życia. Przenosi się głównie drogą kropelkową. Głównym czynnikiem chorobotwórczym jest wytwarzany przez niektóre szczepy bakterii maczugowca błonicy jad - toksyna błonicza.
2. Pijawki były niegdyś powszechnie stosowane do upuszczania krwi, jako "lekarstwo" na wiele chorób, co z reguły przynosiło pogorszenie stanu zdrowia pacjenta. Obecnie powszechnie wraca się do tej metody jako hirudoterapia - element medycyny alternatywnej, chociaż nie wykazano jej skuteczności w leczeniu żadnych schorzeń poza niektórymi przypadkami terapii stosowanej po przeszczepach kończyn. Jest to metoda obarczona ryzykiem, ze względu na możliwość przenoszenia chorób i pasożytów.
3. 1 list św. Piotra 2:9
Wy zaś jesteście wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem.

wtorek, 15 września 2009

Wyznania pana Harrisona, rozdz. 6

Rozdział 6

Panna Bullock stała na brzegu, patrząc smętnie, jak sądziłem, na wodę. Czyjś śmiech dochodził z łódki, która zatrzymała się wśród dużych, ładnych łodyg lilii wodnych „z powodu wiatru”, jak wyjaśniali, (tak naprawdę nikt nie wiedział, jak się wiosłuje, a łódź była nieporęczna, bo płaskodenna).
Panna Bullock nie widziała, że podszedłem do niej.
Kiedy powiedziałem, w jakim celu tu jestem, podniosła swoje wielkie, ciężkie, smutne oczy i spojrzała na mnie przez chwilę. Uderzyło mnie to, że spodziewała się znaleźć na mojej twarzy jakiegoś wrażenia, którego tam nie było, co przyniosło jej ulgę. Była bardzo blada, wyglądała na nieszczęśliwą, ale bardzo spokojną. Nie miała miłego sposobu bycia, ale w każdym razie nie była ani napastliwa, ani śmiała.

Zawołałem grupę na łódce, a oni dość powoli popłynęli w naszym kierunku przez szerokie, zielone liście lilii wodnych. Kiedy byli już blisko, zobaczyliśmy, że nie było dla nas miejsca, a panna Bullock powiedziała, że jeśli chciałbym wejść do łodzi, ona woli raczej zostać na łące i pospacerować. Jestem pewien, sądząc ze spojrzenia na jej oblicze, że mówiła prawdę. Ale panna Horsman zawołała zjadliwym, ostrym głosem, uśmiechając się w nieprzyjemny i znaczący sposób:
- Och, mama będzie niezadowolona, jeśli pani nie pójdzie, panno Bullock, po tych wszystkich jej wysiłkach zaaranżowania tego miłego zdarzenia.

Po usłyszeniu tych słów biedna dziewczyna zawahała się, i w końcu, w niezdecydowany sposób, jakby nie była pewna, czy czyni właściwie, zajęła miejsce Sophy w łodzi. Helen i Lizzie wysiadły wraz z siostrą, tak więc było tam dość miejsca dla panny Tomkinson, panny Horsman i małych Bullocków, a trzy córki pastora odeszły, spacerując po łące i bawiąc się z Walterem, który był bardzo podekscytowany.

Tarcza słońca zaczęła się zniżać, a słabnące światło było piękne nad wodą. Żeby dodać tej scenie uroku, Sophy i jej siostry, stojące na zielonej trawie przed halą, zaśpiewały niemiecki kanon, którego nigdy dotąd nie słyszałem: „O wie wohl ist mir am Abend” (1) .

W końcu przybiliśmy do brzegu, aby wysiąść na trawę. Herbata i palący się ogień oczekiwały nas w hali. Ofiarowałem swoje ramię pannie Horsman, ponieważ trochę kulała, ale znowu powiedziała w ten szczególnie nieprzyjemny sposób:
- Czy nie byłoby lepiej, gdyby pan zabrał pannę Bullock, panie Harrison. To byłoby bardziej satysfakcjonujące.

Jednakże pomogłem pannie Horsman wejść na schody, a potem powtórzyła swoją radę, więc pamiętając o tym, że panna Bullock jest przecież córką tych, którzy urządzili to przyjęcie, poszedłem do niej. Chociaż przyjęła moje ramię, mogłem zauważyć, że było jej przykro, że to zrobiłem.


Hala była oświetlona wspaniałym światłem pochodzącym z dużego, starego paleniska. Słońce zachodziło, a szerokie okna przepuszczały jego niknący blask przez swoje małe, ołowiane ramy okienne, ozdobione herbami. Żona gospodarza przygotowała ogromny stół, na którym były wyłożone różne, dobre wiktuały, a ogromny czarny czajnik gwizdał na ogniu i trzaskał, wysyłając przyjemne ciepło.

Pan Morgan (który, jak odkryłem, zrobił mały obchód w sąsiedztwie, wśród swoich pacjentów) pojawił się tam także, uśmiechając się i zacierając ręce, jak zwykle. Pan Bullock, stojąc w drzwiach do ogrodu, podtrzymywał rozmowę z gospodarzem na temat różnych rodzajów nawozu. Uderzyło mnie to, że jeśli pan Bullock znał wszystkie nazwy i teorię, gospodarz za to miał praktyczną wiedzę i doświadczenie. Wiem, któremu z nich mógłbym zaufać. Myślę, że pan Bullock lubił wspominać o Liebegu (2), jak słyszałem, bo brzmiało to dobrze i to nazwisko było znane.

Pani Bullock nie była w szczególnie łagodnym nastroju. Po pierwsze, chciałem usiąść obok córki pastora, a panna Caroline zdecydowanie pragnęła znaleźć się przy moim drugim boku, obawiając się, jak miałem wrażenie, swoich ataków omdleń. Ale pani Bullock zawołała mnie na miejsce blisko swojej córki.

Przecież, pomyślałem, wyświadczyłem dość grzeczności jej córce, która była raczej zirytowana moimi atencjami, a nie nimi ucieszona, więc teraz udawałem, że jestem zajęty poszukiwaniami rękawiczek panny Caroline, które gdzieś się zapodziały, i schyliłem się pod stołem. Ale bystre i surowe oczy pani Bullock wypatrywały mojego pojawienia się na miejscu i przywołała mnie znowu:
- Trzymam to miejsce po mojej prawej stronie dla pana, panie Harrison. Jemina, usiądź wreszcie!

Podniosłem się. Próbowałem zająć się nalewaniem kawy, aby ukryć moje rozgoryczenie, ale kiedy zapomniałem nalać wody (aby ogrzać filiżankę – wyjaśniała pani Bullock) i dodać cukru, dama powiedziała, że obędzie się bez moich usług i zwróciła się do mojego sąsiada po drugiej stronie.
- Rozmowa z młodą damą bez wątpienia jest powołaniem pana Harrisona, a nie asystowanie starszej.
Przypuszczam, że to zachowanie sprawiało, że słowa wydawały się bardziej napastliwe.

Panna Horsman siedziała naprzeciwko mnie, uśmiechając się. Panna Bullock nie odzywała się, ale wydawała się bardziej przygnębiona niż dotąd. W końcu panna Horsman i pani Bullock zaczęły toczyć wojnę na aluzje, które były zupełnie dla mnie niezrozumiałe i byłem bardzo zdenerwowany moją sytuacją. Tymczasem na odległym końcu stołu pan Morgan i pan Bullock do łez rozśmieszali młodych. Swój udział w tej zabawie miał pan Morgan, który nalegał na to, by parzyć herbatę na końcu, a Sophy i Helen były zajęte wymyślaniem wszystkich możliwych przeszkód.

Pomyślałem, że honor jest dobrą rzeczą, ale wesołość lepszą. Byłem tutaj, w miejscu wyróżnionym, nie słysząc nic poza strzępami rozmów i zagadkami.

W końcu nadszedł czas powrotu do domu. Kiedy zapadł wieczór, miejsca w powozach wydawały się najlepszym i najbardziej pożądanym schronieniem. Teraz Sophy ofiarowała się pójść do breku, tyle że była zaniepokojona, tak samo jak ja, czy Walter będzie bezpieczny od wpływu białej mgły napływającej z doliny, ale mały, silny, czuły chłopiec nie chciał być rozdzielony z Sophy. Przygotowała ciepłe miejsce dla niego w kącie breku i okryła go własnym szalem, a ja miałem nadzieję, że nic mu nie będzie.

Panna Tomkinson, pan Bullock i jakaś młoda dama szli pieszo, a ja byłem uwiązany do okien powozu, bo panna Caroline prosiła mnie, by jej nie zostawiać, gdyż panicznie bała się rozbójników. A pani Bullock błagała mnie, bym patrzył czy woźnica nie wywróci ich na złej drodze, bo z pewnością wypił za dużo.

Stałem się tak poirytowany, zanim dojechaliśmy do domu, że pomyślałem, że to najbardziej nieprzyjemny dzień rozrywki, jaki kiedykolwiek spędziłem. Z trudem znosiłem niekończący się ciąg pytań pani Rose. Powiedziała mi, jednakże, że, sądząc z mojej opowieści, dzień był tak uroczy, że powinna złagodzić rygor swojego odosobnienia i zacząć bywać w towarzystwie, którego dałem tak kuszący opis. Naprawdę myślała, że jej drogi pan Rose mógłby sobie tego życzyć, a jego wola po jego śmierci powinna być prawem, tak jak to było w całym jej życiu. Zgodnie zatem z jego życzeniami, mogła nawet dokonać gwałtu na swoich własnym uczuciach.

Była bardzo dobra i miła, nie tylko troszczyła się o wszystko co, jak sądziła, mogło prowadzić do mojej wygody, ale także podejmowała się dostarczania bulionu i pożywnego jedzenia, które często ordynowałem (nazywając to fizycznym pokrzepieniem) moim najbiedniejszym pacjentom. I naprawdę nie widziałem pożytku z jej zamknięcia się z powodu zwykłego podporządkowania się etykiecie, skoro chciała wejść w małe, spokojne towarzystwo Duncombe.

Zgodnie z tym, zachęcałem ją do składania wizyt i nawet, kiedy dotyczyło to tego co - jak sądziłem - miało na względzie życzenia zmarłego pana Rose, odpowiadałem za tego szlachetnego gentlemana i zapewniałem wdowę, że jestem przekonany, że on głęboko by żałował, że daje jej powód do tak nieumiarkowanego żalu i byłby jej wdzięczny, a nie temu przeciwny, widząc próby odwrócenia jej myśli przez złożenie kilku spokojnych wizyt.
Rozweseliła się i powiedziała:
- Kiedy naprawdę tak myślałam, że powinnam poświęcić swoje własne skłonności i przyjąć następne miłe zaproszenie, które nadejdzie.

--------------------------------------------------
Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)

Przypisy:
1. Niemiecki tradycyjny kanon.
Oh, how good I feel in the evening,
In the evening,
When the bell rings for resting
Rings for resting
Bim! bam! bim! bam! bim! bam.

Kanon to najstarsza technika polifoniczna, oparta na ścisłej imitacji, w której melodię jednego głosu powtarzają kolejno z jednakowym opóźnieniem pozostałe głosy. Kanon to również nazwa utworu opartego na tej technice. Polskim przykładem jest „Panie Janie”.

2. Justus von Liebig (1803-1873) – niemiecki chemik. Wynalazł kostkę bulionową. Jest uważany za współtwórcę agrochemii (chemii rolnej). Nazywany jest "ojcem" nawozu, gdyż udowodnił teorię o mineralnym odżywaniu się roślin, co stało się podstawą do wytworzenia nowoczesnej chemii rolnej.

niedziela, 13 września 2009

Wyznania pana Harrisona, rozdz. 5

Rozdział 5

Było jedno zaproszenie, które wydawało się obiecywać dużo przyjemności. Pan Bullock (który jest prawnikiem w Duncombe) ożenił się drugi raz z damą z dużego prowincjonalnego miasta. Ona zapragnęła wytyczać modę – rzecz to łatwa do zrobienia, ponieważ każdy pragnął za nią podążać. W związku z tym zamiast wydać proszoną herbatkę na moją cześć, zaproponowała piknik w jakiejś starej hali w sąsiedztwie, i to naprawdę brzmiało dość kusząco. Wydawało się, że wszyscy pacjenci mówili o tej kwestii – zarówno ci, którzy byli zaproszeni, jak i ci, których nie zaproszono.
Budynek otaczała woda, na niej pływała łódka. W sali była galeria, z której dźwięk rozbrzmiewał wspaniale. Rodzina, do której należało to miejsce, przebywała za granicą, a kiedy przyjeżdżała do domu, zajmowała nowy i obszerniejszy budynek. W starej hali mieszkał tylko gospodarz i jego żona, i to oni zostali obarczeni przygotowaniami.

Mieszkańcy miasta byli zachwyceni, kiedy słońce zaświeciło jasno w październikowy ranek, w dniu naszego pikniku. Sklepikarze i wieśniacy się ucieszyli, kiedy ujrzeli towarzystwo zbierające się przed drzwiami pana Bullocka. Było około 20 osób – „cicha garstka” – powiedziała jego żona, ale uważałem, że jest nas wystarczająco dużo.

Była panna Tomkinson i dwie z jej młodych dam – jedna z nich należała do „ziemiańskiej rodziny” - pani Bullock powiedziała mi to szeptem - potem pojawili się pan i pani Bullock, panna Bullock i potomstwo jego obecnej żony. Panna Bullock była jedynie pasierbicą. Pani Munton przyjęła zaproszenie, żeby dołączyć do towarzystwa, co było dość nieoczekiwane dla gości, jak przypuszczam, sądząc z tego, co usłyszałem mimochodem, ale przyjęli ją serdecznie. Panna Horsman (niezamężna dama, która wróciła do domu w ostatnim tygodniu) była jeszcze jednym nieoczekiwanym gościem. I w końcu był pastor i jego dzieci. Co z panem Morganem i mną uczyniło liczbę uczestników kompletną.

Bardzo się ucieszyłem, że mogę zobaczyć kogoś jeszcze z rodziny pastora. On sam wpadał okazjonalnie na wieczorne przyjęcia, to prawda, i rozmawiał uprzejmie z nami, ale nie miał zwyczaju dostawać długo. A jego córka, jak mówił, była zbyt młoda, by składać wizyty. Od śmierci matki opiekowała się małymi siostrami i bratem, co zabierało jej dużo czasu, więc wieczory z zadowoleniem poświęcała na własną naukę.
Ale dziś było inaczej, bo Sophy oraz Helen, Lizzie i nawet mały Walter byli tutaj, i stali u drzwi pani Bullock, gdyż nikt z nas nie był na tyle cierpliwy, by siedzieć w salonie z panią Munton i starszyzną, spokojnie czekając na dwie dwukółki i brek, które miały przybyć o drugiej, a teraz był prawie kwadrans po tej godzinie. „Skandal! Słońce niedługo się schowa”.

Pełni zrozumienia sklepikarze, stojący przy swoich drzwiach, z rękami w kieszeniach, zwrócili głowy, w stronę, z której miały nadejść powozy (jak je nazywał pan Bullock). Rozległo się dudnienie po brukowanej ulicy i sklepikarze odwrócili się do nas, uśmiechnęli się i skłonili głowy, gratulując nam pikniku. Wszystkie matki i wszystkie ich małe dzieci zaraz zaczęły się gromadzić wokół drzwi, aby zobaczyć, jak wyruszamy.

Mój koń już czekał, na razie towarzyszyłem innym do ich pojazdów. Wszystko było przygotowane. Pani Munton oddano jedno z siedzeń w dwukółce. Było trochę zwlekania, ponieważ wielu młodych ludzi chciało jechać na breku – nie wiem czemu. Panna Horsman zgłosiła się jednak na ochotnika. Ponieważ była uważana za bliską przyjaciółkę pani Munton, było to, jak dotąd, satysfakcjonujące. Ale kto miał być tą trzecią – najszczuplejszą wśród starszych pań, które lubiły zamykać okna? Widziałem, że Sophy rozmawiała z Helen, a potem zgłosiła się jako trzecia. Dwie starsze panie wyglądały na zadowolone (jak każdy z obecności Sophy), tak więc powóz został zagospodarowany.

Właśnie miał wyruszyć, gdy służący z probostwa podbiegł z notatką dla swego pana. Kiedy pastor ją przeczytał, podszedł do stopni pojazdu i przypuszczalnie powiedział Sophy to, co później usłyszałem, gdy mówił do pani Bullock, że duchowny z sąsiedniej parafii zachorował i nie może poprowadzić uroczystości pogrzebowych jednego ze swych wiernych, który miał być pochowany tego popołudnia. Pastor musiał się tam udać i uprzedził, że nie wróci do domu na noc. Wydawało się, jak spostrzegłem, że to była ulga dla niektórych, których jego obecność na pikniku nieco krępowała. Pan Morgan nadszedł w tym momencie, gdyż pracował cały ranek, by być na czas i dołączyć do towarzystwa. Ogólnie biorąc pogodziliśmy się z nieobecnością pastora. Jego własna rodzina żałowała go najbardziej, jak stwierdziłem, i bardzo ich za to polubiłem. Przypuszczałem, że będzie mi przykro z powodu jego wyjazdu, bo go szanowałem, podziwiałem i czułem się zawsze bardzo dobrze w jego towarzystwie.


Panna Tomkinson, pani Bullock i moda dama zajęły kolejny powóz. Sądzę, że ta ostatnia mogłaby się raczej znaleźć w breku, z młodym i weselszym towarzystwem, ale pewnie było to uważane za poniżej jej godności. Reszta uczestników miała jechać parami na koniach i było tam najwięcej zabawy i śmiechu, i było najgłośniej. Pan Morgan i ja byliśmy konno, ale w końcu prowadziłem swego konia, a mały Walter jechał na jego grzbiecie. Jego grube, masywne nogi zwisały sztywno po obu stronach mojego krępego konika.

Chłopczyk był moim ulubieńcem, buzia mu się nie zamykała, jego siostra była bohaterką wszystkich jego opowieści. Dowiedziałem się, że zawdzięczał jej udział w tej wycieczce, bo ubłagała ojca, by pozwolił mu na nią jechać. Niania była temu przeciwna.
- Złoszczę się na starą nianię! – zawołał pewnej chwili, ale potem dodał. – Nie, nie złoszczę się, ona jest dobra. Sophy powiedziała Walterowi, że nie można złościć się na nianię.
Nie widziałem dotąd dziecka tak dzielnego. Koń przestraszył się kłody drewna. Walter zaczerwienił się, złapał się grzywy, ale usiadł prosto jak mały mężczyzna i nic nie mówił, dopóki koń się kręcił. Kiedy to się skończyło, spojrzał na mnie i uśmiechnął się:
- Nie pozwoliłby pan, by stała mi się krzywda, prawda, panie Harrison?
Był najbardziej ujmującym chłopczykiem, jakiego widziałem.

Rozlegały się często w moim kierunku okrzyki z breku:
- Och, panie Harrison, proszę przynieść nam gałąź z jeżynami, może pan dosięgnąć jej pejczem.
- Och, panie Harrison, tam są wspaniałe orzechy, po drugiej stronie żywopłotu, mógłby pan po nie zawrócić?

Pannie Caroline Tomkinson raz czy dwa razy zrobiło się słabo z powodu ruchów breka i poprosiła mnie o mój flakonik z solami trzeźwiącymi, ponieważ zapomniała swoich. Byłem rozbawiony myślą, że miałbym nosić ze sobą takie przedmioty. Potem stwierdziła, że chciałaby się przejść, wysiadła i przeszła na moją stronę drogi. Ale uznałem, że mały Walter był przyjemniejszym towarzyszem, więc wkrótce wprowadziłem konia w kłus, a tego tempa z jej delikatną konstytucją nie mogła utrzymać.

Droga do starej hali ciągnęła się wzdłuż piaszczystego pasa wysokich żywopłotów, wiąz górski rósł tam prawie nad głową.
- Skandaliczna uprawa! – stwierdził pan Bullock i tak być mogło, ale wyglądało to bardzo ładnie i malowniczo.
Drzewa były przepyszne w swoich pomarańczowych i karmazynowych odcieniach, połyskujących w jesiennym słońcu. Pomyślałem, że te kolory byłyby zbyt jaskrawe, gdybym zobaczył je na obrazie, zwłaszcza, kiedy wspięliśmy się na wzgórze po przekroczeniu małego mostka nad strumykiem (ile było śmiechu i krzyku, kiedy brek przejeżdżał przez rozpryskującą się wodę!) i moim oczom ukazały się fioletowe pasma wzgórz. Mogliśmy z tego miejsca zobaczyć starą halę z otaczającym ją z tyłu lasem i niebieską taflą wody, nieruchomej w słońcu.

Śmiechy i rozmowy wzmagają apetyt, więc kiedy dotarliśmy na polankę przed halą, rozległy się ogólne prośby o posiłek, gdyż tu przygotowano miejsce do jego spożycia.

Zauważyłem, że panna Carry wzięła pannę Tomkinson na stronę i coś do niej szeptała, po chwili starsza siostra podeszła do mnie. Byłem nieco na uboczu, zajęty przygotowaniem siedzenia z siana, które przyniosłem z poddasza gospodarza dla mojego małego przyjaciela Waltera. Był nieco zachrypnięty, a ja bałem się, że usiądzie na nieco wilgotnej trawie.

- Panie Harrison, Caroline mówi mi, że czuje się słabo. Obawia się jednego ze swoich ataków. Twierdzi, że ma większą wiarę w pana medyczne zdolności niż pana Morgana. Nie byłabym szczera, gdybym nie powiedziała, że mam inne zdanie, ale, skoro tak jest, czy mogłabym pana prosić, by uważał pan na nią. Powiedziałam jej, że lepiej byłoby, gdyby nie wzięła udziału w zabawie, jeśli nie czuje się dobrze, ale, biedactwo, zapragnęła tej przyjemności. Zaofiarowałam się, że pojadę z nią do domu, ale ona twierdzi, że skoro będzie pewna, że jest w pana rękach, wolałaby raczej zostać.


Oczywiście skłoniłem głowę i obiecałem wszystkie należne usługi pannie Caroline. Pomyślałem, że dopóki nie będzie potrzebowała mojej pomocy, mógłbym w międzyczasie pomagać córce pastora, która wyglądała świeżo i ślicznie w swojej białej muślinowej sukni i wszędzie dookoła, w słońcu i w cieniu, pomagała każdemu, by mu było wygodnie, myśląc o wszystkich poza sobą.

Wkrótce podszedł do mnie pan Morgan
- Panna Caroline nie czuje się dobrze. Obiecałem jej siostrze twoje usługi.
- Ja także, proszę pana. Ale panna Sophy nie może dźwigać tego ciężkiego kosza.
Nie chciałem, by usłyszała to usprawiedliwienie, ale podchwyciła moje słowa i powiedziała:
- O tak, mogę! Przeniosę te rzeczy pojedynczo. Proszę iść do biednej panny Caroline, panie Harrison.

Poszedłem, ale bardzo niechętnie, muszę wyznać. Kiedy wkrótce usiadłem obok niej, poczuła się lepiej. To był, prawdopodobnie, tylko nerwowy strach, który znikł, gdy poczuła, że ma pomoc w zasięgu ręki, gdyż zjadła cały obiad. Pomyślałem, że nigdy nie zakończy wstydliwych próśb o „tylko jeszcze troszeczkę gołąbka lub kawałeczek kurczaczka”.

Obfity posiłek mógł, mam nadzieję, w istocie ją ożywić, i to się stało. Stwierdziła, że zdołałaby przejść się nieco dookoła ogrodu i spojrzeć na stare, zielono-niebieskie cisy, jeśli podam jej ramię. To była bardzo prorokujące. Zapragnąłem z całej siły być z dziećmi pastora. Poradziłem zdecydowanie pannie Caroline, by położyła się trochę i odpoczęła przed herbatą na sofie w kuchni gospodarza. Nie możesz sobie wyobrazić, jak przekonująco błagałem ją, by dbała o siebie. W końcu zgodziła się, dziękując mi za tak czułe zainteresowanie, nigdy nie zapomni mojej serdecznej pomocy.

Niewiele wiedziała, o czym wtedy myślałem. Jednak bezpiecznie powierzyłem ją żonie gospodarza, a sam bezzwłocznie wybiegłem na poszukiwanie białej sukni i wiotkiej sylwetki, ale w drzwiach hali natknąłem się na panią Bullock. Groźnie wyglądała.

Pomyślałem, że wydawała się trochę obrażona z powodu moich (niechcianych) atencji wobec panny Caroline w czasie obiadu, ale teraz, widząc mnie samego, uśmiechnęła się:
- Och, pan Harrison i to sam. Jak to? Młode damy pozwalają na takie zaniedbanie z pana strony? A propos, zostawiłam młodą damę, która bardzo ucieszyłaby się z pana pomocy. Jestem tego pewna. To moja córka Jemima (miała na myśli swoją pasierbicę). Pan Bullock jest tak wspaniałym, i czułym ojcem, że bardzo obawiałby się, gdyby wsiadła do łódki, chyba że miałaby przy sobie kogoś, kto umie pływać. Poszedł porozmawiać z gospodarzem o nowym kole do pługa (rolnictwo to jego hobby, chociaż pracuje jako prawnik). Ale biedna dziewczyna usycha na brzegu, pragnąc mojej zgody, by dołączyć do pozostałych. Nie chcę na to pozwolić, dopóki pan nie będzie jej uprzejmie towarzyszyć i nie obieca że, jeśli nie zdarzą się żadne wypadki, zachowa pan ją w zdrowiu.

Och, Sophy, dlaczego nikt nie niepokoił się o ciebie?


Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)

wtorek, 8 września 2009

Wyznania pana Harrisona rozdz. 4

Rozdział 4

Niebawem mieszkańcy Duncombe zaczęli urządzać przyjęcia na moją cześć. Pan Morgan mówił mi, że to ze względu na mnie, ale nie sądzę, że powinienem tak myśleć. Niemniej jednak on cieszył się z każdego najmniejszego zaproszenia, zacierał ręce i uśmiechał się do siebie, jakby to był komplement dla niego, gdyby faktycznie tak było.

Tymczasem ustalenia z panią Rose doprowadziły do finału. Ona miała sprowadzić meble i umieścić je w domu, a ja zobowiązałem się płacić czynsz. Miała być gospodynią, a w zamian nie musiała płacić za wyżywienie. Pan Morgan zaakceptował dom i rozkoszował się doradzaniem i załatwianiem wszystkich moich spraw. Byłem trochę leniwy, a trochę rozbawiony i, ogólnie biorąc, bierny.

Dom, który wybrał dla mnie, stał blisko jego własnego, na dole były dwa położone naprzeciw siebie pokoje, otwierane składanymi drzwiami, które jednak były zwykle zamknięte. Pokój na zapleczu stanowił mój gabinet lekarski („bibliotekę”, tak doradził mi go nazywać). Podarował mi czaszkę, bym położył ją na górze biblioteczki, w której medyczne książki zostały ustawione na najważniejszych półkach, podczas gdy tomiki panny Austen, Dickensa czy Thackeraya, zostały umieszczone, przez samego pana Morgana, umiejętnie, ale w sposób niedbały do góry nogami lub ich grzbiety były zwrócone do ściany. W pomieszczeniu frontowym mieściła się jadalnia, a pokój wyżej był umeblowany krzesłami i stołem z salonu pani Rose, chociaż zauważyłem, że wolała siedzieć na dole, w jadalni, blisko okna, gdzie między każdym ściegiem mogła podnieść wzrok i widzieć, co się dzieje na ulicy.

Czułem się trochę dziwnie jako pan tego domu, wypełnionego meblami innej osoby, zanim nie ujrzałem damy, do której one należały. Wkrótce przybyła. Pan Morgan spotkał ją w gospodzie, pod którą zatrzymał się dyliżans, i towarzyszył jej do mojego domu. Mogłem zobaczyć ich z okna salonu. Niski gentleman stąpał z wdziękiem, wymachiwał swoją laseczką i mówił bez przerwy. Ona - trochę wyższa od niego, była w czarnej, wdowiej żałobie, miała na sobie tyle woalki i zasłon, narzutek i pelerynek, że wyglądała jak czarna, okryta krepą, kopa siana.

Kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni, podniosła swój gruby żałobny welon, rozejrzała się i westchnęła.
- Pańska powierzchowność i okoliczności, panie Harrison, przypominają mi dobitnie czasy, kiedy poślubiłam mojego drogiego męża, niech spoczywa w pokoju. On wówczas, tak jak pan, rozpoczynał praktykę lekarską. Przez dwadzieścia lat sympatyzowałam z nim, pomagałam mu, jak mogłam, nawet przygotowywałam tabletki, kiedy był nieobecny. Może i my przeżyjemy w podobnej harmonii tak długi czas. Może szacunek między nami będzie równie serdeczny, chociaż zamiast małżeńskiego – matczyny i synowski!

Jestem pewien, że przygotowała tę przemowę w dyliżansie, gdyż później powiedziała, że była jedynym pasażerem. Kiedy skończyła, czułem, że powinienem trzymać kieliszek wina w dłoni, by wznieść toast. Ale wątpiłem, czy zrobiłbym to ochoczo, ponieważ nie miałem nadziei przeżyć z nią dwadzieścia lat; brzmiało to dość ponuro. Skłoniłem jedynie głowę i zatrzymałem swoje myśli dla siebie.

Gdy pani Rose poszła na górę, by się przebrać, poprosiłem pana Morgana, żeby został na herbacie, na co się zgodził i zacierał ręce z zadowoleniem.
- Wspaniała kobieta, proszę pana. Wspaniała kobieta. A jakie maniery! Jak ona będzie przyjmować pacjentów, którzy będą chcieli zostawić jakąś wiadomość podczas pańskiej nieobecności. Co za potok słów!

Pan Morgan nie mógł zostać długo po herbacie, ponieważ spieszył się do dwóch pacjentów. Z chęcią bym wyszedł, i miałem już kapelusz na głowie, gdy powiedział, że to byłoby niestosowne, „niewłaściwe”, zostawić panią Rose samą pierwszego wieczoru po jej przybyciu.
- Trudne dla kobiety – wdowy są pierwsze miesiące samotności, wymaga wtedy względów, mój drogi panie. Zostawię panu przypadek panny Tomkinson, być może jutro złoży im pan wizytę. Panna Tomkinson jest dość wymagająca i ma zwyczaj mówić otwarcie, jeśli stwierdzi, że nie zajęto się nią we właściwy sposób.
Zauważyłem, że często zrzucał na mnie obowiązek wizyt u panny Tomkinson, podejrzewałem, że obawiał się tej damy.

Spędziłem dość długi wieczór z panią Rose. Tego dnia nie zrobiła nic, mówiąc delikatnie, po to, by zostać w salonie i nie pójść na górę, żeby się rozpakować. Zapewniałem, że nie musi czuć się skrępowana moją obecnością, jeśli chciałaby się tym zająć, ale ona (ku memu rozczarowaniu) zapewniła, że z przyjemnością będzie mi towarzyszyć. Weszła na chwilę na górę i moje serce ostrzegło mnie, kiedy zauważyłem, że schodzi na dół ze złożoną chusteczką do nosa. Jakże byłem przewidujący!!

Wkrótce usiadła, potem zaczęła zdawać mi relację z choroby swego zmarłego męża, jej objawów i jego śmierci. To był zwyczajny przypadek, ale ona wyraźnie wydawała się uważać, że był wyjątkowy. Miała odrobinę medycznej wiedzy i używała technicznych terminów, ale tak bardzo nie a propos, że z trudem powstrzymywałem się od uśmiechu. Nie mogłem jednak tego zrobić za nic w świecie. Była przecież pogrążona w takim głębokim i szczerym bólu.
W końcu powiedziała:
- Mam „dognosy” dolegliwości mojego drogiego męża na swoim biureczku. Panie Harrison, jeśli zechciałby pan opisać ten przypadek dla „Lancetu” (1). Myślę, że ucieszyłby się biedaczyna, gdyby wiedział, że jego szczątki będą uhonorowane, kiedy ten przypadek pojawi się w tych znakomitych kolumnach.

To było kłopotliwe, ponieważ przypadek ten był bardzo zwyczajny, jak już wspomniałem. Jednakże nawet w czasie tej krótkiej praktyki nie obyło się bez podobnych głosów, którym nie mogłem ulegać, a musiałem znosić interpretację słuchacza, który ani trochę nie wysilał swej wyobraźni.

Zanim wieczór dobiegł końca, byliśmy takimi przyjaciółmi, że przyniosła mi na dół ostatni portret pana Rose, żebym mu się przyjrzał. Powiedziała, że nie jest w stanie znieść spojrzenia na te ukochane rysy, ale jeśli mogę patrzeć na tę miniaturę, ona może odwrócić głowę. Zaproponowałem, żeby złożyła go w moje ręce, ale wydawała się urażona tą propozycją i stwierdziła, że nigdy nie mogłaby wypuścić ze swoich rąk takiego skarbu, więc odwróciła głowę daleko ponad swoje lewe ramię, podczas gdy ja oglądałem podobiznę w jej wyciągniętym prawym ręku.
Jej zmarły mąż musiał być dość przystojnym, miłym człowiekiem, a artysta obdarzył go tak szerokim uśmiechem i takimi iskierkami w oczach, że naprawdę trudno było nie uśmiechnąć do niego w odpowiedzi. Jednak powstrzymałem się.

Po pierwsze, pani Rose miała zastrzeżenia wobec przyjmowania jakichkolwiek przysyłanych nam zaproszeń, by towarzyszyła mi na miejskich herbatkach. Była tak dobra i prostoduszna, że byłem pewien, że nie ma innej przyczyny niż ta do której się przyznawała – że zbyt krótki czas upłynął od śmierci jej męża - ale być może było też coś innego - teraz mam pewne doświadczenie, jeśli chodzi o rozrywki, których ona tak uparcie sobie odmawiała. Mogłem podejrzewać, że cieszyła się z tej wymówki. Czasami i ja chciałem być wdową.

Przychodziłem do domu zmęczony całodzienną jazdą, i gdybym był pewien, że pan Morgan nie przyjdzie, założyłbym pantofle i luźne ubranie i zapaliłbym cygaro w ogrodzie. Wydawało się to okrutnym poświęceniem dla dobra towarzystwa, że muszę założyć ciasne buty i sztywny frak, by pójść na tradycyjną herbatkę. Ponieważ pan Morgan polecał mi tyle lektur dotyczących konieczności ćwiczenia dobrej woli wobec ludzi, wśród których zamieszkałem i wydawało mi się, że było mu przykro i niemal był urażony, kiedy pewnego razu zacząłem narzekać na nudę na tych przyjęciach, poczułem, że nie mogę być tak egoistyczny, by odmawiać więcej niż jeden raz na trzy. Zawsze gdy pan Morgan odkrył, że mam zaproszenie na wieczór, przedłużał często obchód, albo udawał się na wizyty do odległych pacjentów. Podejrzewałem go z początku o zamiar, który przyznaję, często rozważałem, wymigiwania się od uczestnictwa w tych przyjęciach, ale wkrótce odkryłem, że czynił poświęcenie ze swoich upodobań, bo uważał, że to będzie dla mnie z korzyścią.

---------------------------------
Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)

Przypisy:
1. Lancet – medyczny dziennik, który zawierał diagnozy i relacje z medycznych eksperymentów.

niedziela, 6 września 2009

Wyznania pana Harrisona rozdz. 3

Rozdział 3


Plebania mieściła się po północnej stronie ulicy, na jej końcu otwierającym się w stronę wzgórz. Był to długi niski budynek, cofnięty nieco w stosunku do swego sąsiedztwa. Przez podwórze, mieszczące się pomiędzy drzwiami wejściowymi a ulicą, biegła wyłożona płytkami ścieżka, a po prawej stronie drzwi stał stary kamienny zbiornik na wodę. Pod oknem rosła konwalia.

Ktoś nas obserwował spoza firanki, gdyż, gdy tylko doszliśmy do domu, drzwi otworzyły się, jakby w magiczny sposób. Weszliśmy do niskiego pokoju, który służył jako hol, wysłanego dywanikiem. Pod oknem znajdowały się głębokie, staromodne miejsca do siedzenia, a kominek pokryty były duńskimi płytkami. Wydawało się, że jest tu chłodno i przyjemnie, w porównaniu z gorącem rozgrzanej słońcem ulicy.

- Bessie nie czuje się dobrze, panie Morgan – powiedziała słodka, mała dziewczynka około jedenastoletnia, która otworzyła drzwi. – Sophy chciała posłać po pana, ale papa powiedział, że pan z pewnością przyjdzie do nas tego ranka, a pamiętamy, że inni ludzie też pana oczekują.
- Sophy, przyszedł pan Morgan – powiedziała, otwierając drzwi do wewnętrznego pokoju, do którego zeszliśmy po schodku, jeśli dobrze pamiętam, gdyż omal nie upadłem, pochłonięty tym, co ujrzałem.

Widok przypominał obraz, widziany we framudze drzwi. Była to kompozycja karmazynowej czerwieni i morskiej zieleni pokoju oraz słonecznego ogrodu w tle, nisko osadzone okno otwarte, by wpuścić bursztynowe powietrze, spoza niego wyłaniające się kępy białych róż, i Sophy siedząca na poduszce, na podłodze, światło nad jej głową i klęczący przy niej mały, mocno zbudowany chłopczyk, z szeroko otwartymi oczami, którego uczyła alfabetu. To była wielka ulga dla niego, kiedy weszliśmy, jak zauważyłem, a bardzo bym się mylił, gdyby z łatwością wrócił do lekcji, kiedy został zaraz odesłany, by poszukać ojca.

Sophy powstała szybko, oczywiście zostaliśmy sobie przedstawieni i to było wszystko, bo potem zabrała pana Morgana na górę, aby zbadał chorą służącą. Zostałem sam w pokoju. Wyglądał jak prawdziwy dom, co pozwoliło mi zrozumieć cały urok tego słowa. Leżały tam książki i inne przedmioty, oznaki przeróżnych zajęć, dziecięce zabawki na podłodze, a na ścianie o kolorze morskiej zieleni zawieszony był jeden albo dwa portreciki w akwareli, jeden, byłem tego pewny, przedstawiał matkę Sophy. Krzesła i sofa wyściełane były perkalem, zasłony także były z tego samego materiału – piękne czerwone róże na białym tle. Nie wiedziałem, skąd pochodził kolor karmazynowy, ale z pewnością gdzieś tam był, być może tego koloru był dywan. Szklane drzwi znajdowały się przy oknie, można było przez nie wejść do ogrodu. W ogrodzie, przede wszystkim widać było trawnik, tuż pod oknami, dalej prostą żwirową alejkę, z kwietnikami i wąskimi grządkami po obu jej stronach, w których rosły najpiękniejsze, jakie można sobie wyobrazić w końcu sierpnia, kwiaty, za kwiatowymi rabatkami stały uformowane ręką ogrodnika drzewa owocowe, otaczające ogród warzywny.

Gdy się tak rozglądałem, wszedł gentleman, którym, czego byłem pewien, był pastor. Było to dość niezręczne, gdyż musiałem się tłumaczyć ze swojej, w tym miejscu, obecności.
- Przyszedłem z panem Morganem, Nazywam się Harrison. – powiedziałem, skłoniwszy głowę.

Zauważyłem, że nie wystarczyło mu to tłumaczenie, ale usiedliśmy i rozmawialiśmy o pogodzie albo o czymś podobnym, dopóki nie nadeszła Sophy i pan Morgan.

Wtedy ujrzałem pana Morgana w korzystnym świetle. Gdy rozmawiał z człowiekiem, którego szanował, a takim był pastor, porzucał swój zwykły, wymuszony i sztuczny sposób bycia, i stawał się spokojny i pełen godności, ale nie w takim stopniu pełen godności jak pastor. Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak on. Był milczący i pełen rezerwy, czasami prawie nieobecny. Jego powierzchowność nie była uderzająca, ale w sumie był człowiekiem, z którym należało rozmawiać, zdejmując kapelusz z głowy, gdziekolwiek byś go spotkał. To siła charakteru wywoływała taki efekt, nie było to przemyślane, ale objawiało się w każdym jego słowie, spojrzeniu i geście.

- Sophy, – powiedział – panu Morganowi jest gorąco, czy mogłabyś zebrać kilka gruszek, wiszących na tyle nisko, że mogłabyś ich dosięgnąć, wydaje mi się, że przy południowej ścianie jest trochę dojrzałych owoców. W tym roku nasze gruszki dojrzały dość wcześnie.

Sophy weszła do słonecznego ogrodu i ujrzałem, że podniosła grabie i wychyliła się do gruszek, które rosły w zasięgu jej ramion, jak mi się zdawało.
Salonik stawał się chłodniejszy (stwierdziłem później, że to podłoga pokryta płytkami dawała ten chłód) i pomyślałem, że chciałbym znaleźć się w cieple słońca. Powiedziałem, że mógłbym pójść pomóc młodej damie i, nie czekając na odpowiedź, wszedłem do nagrzanego, pachnącego ogrodu, w którym pszczoły latając szukały kwiatów, napełniając go stałym dźwiękiem.

Myślę, że Sophy zaczęła tracić nadzieję, że dosięgnie owoców i ucieszyła się z mojej pomocy. Sądziłem, że byłoby wielką nieroztropnością strącić je zbyt szybko, bo uświadomiłem sobie, że wrócimy do środka, skoro je tylko zbierzemy. Chciałem pospacerować po ogrodzie, ale Sophy skierowała się z gruszkami prosto do domu, a ja mogłem tylko podążyć za nią.

Podjęła swoją robótkę, podczas gdy my zajęliśmy się jedzeniem. Wkrótce skończyli, i kiedy pastor zakończył rozmowę z panem Morganem o jakichś biednych ludziach, podnieśliśmy się z miejsca, żeby wyjść.

Byłem wdzięczny, że pan Morgan mówił tak mało o mnie. Nie zniósłbym, gdyby wspomniał pastorowi o Sir Astleyu Cooperze i Sir Robercie Peelu. Nie wytrzymałbym wzmianki o moich „wielkich możliwościach zdobycia gruntownej wiedzy z zakresu mojej profesji”, którą mogłem usłyszeć w czasie jego rozmowy z panną Tomkinson, wtedy gdy jej siostra konwersowała ze mną. Na szczęście, w domu pastora, oszczędził mi tego.

Kiedy wyszliśmy, był już czas, żeby wsiąść na konie i złożyć wizyty pacjentom na wsi, z czego się ucieszyłem.


Tłumaczenie: Gosia
Zdjęcia pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007)

sobota, 5 września 2009

Wyznania pana Harrisona rozdz. 2

Rozdział 2

Następnego ranka pan Morgan zjawił się, zanim skończyłem jeść śniadanie. Był najbardziej szykownym, małym człowiekiem, jakiego spotkałem. Obserwuję troskę, z jaką ludzie trzymają się kurczowo stylu ubierania się, jakie było w modzie, kiedy byli piękni i podziwiani. Nie chcą uwierzyć, że ich młodość i uroda przeminęły, i sądzą, że obecna moda jest niestosowna. Pan Morgan, na przykład, będzie pomstować przez godzinę na surduty i na bokobrody. Jego broda jest starannie ogolona. Nosi czarny frak, ciemnoszare spodnie i, w czasie porannego obchodu swoich miejskich pacjentów, zakłada najbardziej błyszczące i najczarniejsze, długie buty wojskowe z dyndającymi po obu stronach jedwabnymi frędzlami. Kiedy zachodzi do domu o godzinie dziesiątej, by przygotować się do wizyt u swoich wiejskich pacjentów, wkłada najelegantsze buty do konnej jazdy, jakie kiedykolwiek widziałem. Kupił je od jakiegoś świetnego rzemieślnika setki mil stąd. Jego wygląd można określić słowem „jemmy” (1) – żadne inne słowo lepiej tu nie pasuje.

Był wyraźnie nieco zakłopotany, widząc mnie w mym porannym stroju, zgodnym ze zwyczajami wyniesionymi z Guys Hospital: stopy oparte na kominku, krzesło balansujące na tylnych nogach (to zwyczaj siedzenia, którego, jak później odkryłem, szczególnie nie znosił), poranne pantofle na nogach (uważał je za element nieporządku, wprost „z sypialni”, który najbardziej nie przystoi gentlemanowi). Słowem, właśnie z tego, jak się później dowiedziałem, wynikło jego uprzedzenie do mnie, był zbulwersowany moim wyglądem w czasie tej jego pierwszej wizyty.

Odłożyłem książkę i zerwałem się z miejsca, by go przyjąć. Stał, trzymając kapelusz i laskę w ręku:
- Wyruszam na poranny obchód pacjentów. Jeśli zechciałby pan mi towarzyszyć w tym zajęciu, mógłbym pana przedstawić kilku z naszych przyjaciół.
Wyczułem słaby odcień chłodu, wywołanego rozczarowaniem moim zachowaniem, chociaż nie wyobrażał sobie wcale, że to mogłoby być w jakikolwiek sposób wyczuwalne.
- Będę zaraz gotowy, proszę pana – powiedziałem i pomknąłem do sypialni, szczęśliwy, że mogę uciec sprzed jego uważnych oczu.

Kiedy powróciłem, uświadomiłem sobie, sądząc z przeróżnych małych pokasływań i niepewnych westchnień, że mój strój go nie zadowalał. Stałem gotowy do drogi, z kapeluszem i rękawiczkami w dłoniach, ale on wciąż nie proponował, byśmy wyruszyli na obchód. Byłem coraz bardziej czerwony i spocony:
- Proszę mi wybaczyć, mój drogi młody przyjacielu, ale czy mogę zapytać, czy nie ma pan innego płaszcza poza tym „żakietem” - chyba tak go nazywacie. My, tu w Duncombe, jesteśmy dość pedantyczni w kwestii moralności i wiele zależy od pierwszego wrażenia. Bądźmy profesjonalistami, mój drogi panie. Czarny kolor jest odpowiedni w naszym zawodzie. Proszę wybaczyć, że mówię tak otwarcie, ale postawiłem siebie w roli pana rodzica.

Był tak miły, tak delikatny, i w istocie, tak przyjacielski, że czułem, że to byłoby dziecinne obrażać się, ale w sercu poczułem lekką urazę za sposób, w jaki byłem traktowany. Jednakże wymamrotałem:
- Och, z pewnością, proszę pana. Jeśli pan tak sobie życzy. – I zawróciłem raz jeszcze, aby zmienić mój płaszcz – mój nieszczęsny żakiet.
- Te płaszcze, proszę pana, nadają mężczyźnie zbyt sportowy wygląd, nieodpowiedni dla medycznej profesji. Wygląda to tak, jakby pan się wybierał na polowanie, a nie był Galenem czy Hipokratesem z sąsiedztwa (2).
Uśmiechał się uprzejmie, więc stłumiłem westchnienie, gdyż, żeby powiedzieć prawdę – w istocie oczekiwałem wypadów na polowanie – czym chwaliłem się w Guys Hospital – w końcu Duncombe był jednym z okręgów sławnych z polowań.

Ale wszystkie te myśli zniknęły, kiedy pan Morgan zaprowadził mnie na podwórze do handlarza koni, który udawał się na pobliski targ, i zdecydowanie poradził mi – co w naszych stosunkach oznaczało nakaz – zakup niewielkiego, krępego, użytkowego, szybko kłusującego, brązowego konika zamiast pięknego, wspaniałego konia, „który mógł wziąć każdą przeszkodę”, jak zapewniał sprzedawca. Pan Morgan był wyraźnie zadowolony, kiedy zaakceptowałem jego wybór, porzucając wszelkie nadzieje na okazjonalne polowania.

Po tym zakupie stał się bardziej otwarty. Opowiedział o swoim planie urządzenia mnie w moim własnym domu, który wyglądałby godnie, by nie powiedzieć, że bardziej profesjonalnie niż obecna kwatera. Potem wspomniał, że niedawno stracił przyjaciela, chirurga z sąsiedniego miasta, który pozostawił wdowę z niewielkim dochodem, której byłoby miło zamieszkać wraz ze mną i być moją gospodynią, co zmniejszyłoby wydatki.
- Ona jest damą – podkreślił pan Morgan - sądząc z tego, co widziałem; ma około 45 lat i może być pomocna w kwestiach dotyczących etyki pana profesji. Drobne, delikatne, uprzejme rady, które każdy człowiek powinien poznać, jeśli chce robić postępy w życiu.

- To dom pani Munton – powiedział, zatrzymując się przed zupełnie nie romantycznie wyglądającymi zielonymi drzwiami z mosiężną kołatką.
Nie miałem czasu, żeby zapytać, kim jest pani Munton, gdyż zaraz usłyszałem, że pani jest w domu i wkrótce podążaliśmy za schludną, starszą służącą po wąskich, wyłożonych dywanem schodach, wprost do salonu.
Pani Munton była wdową po pastorze, miała przeszło sześćdziesiąt lat i była nieco głucha, ale jak wszyscy niedosłyszący, których znałem, lubiła mówić. Być może dlatego, że znała temat, który, kiedy kto inny zaczynał mówić, stawał się jej nieznany. Była chronicznie chora, co często uniemożliwiało jej wychodzenie, więc uprzejmi mieszkańcy miasta mieli w zwyczaju odwiedzać ją i przynosić jej najnowsze wieści i lokalne nowinki. Jej pokój był więc centrum duncombskich plotek – nie skandali, och nie! – bo muszę podkreślić różnicę między plotką a skandalem. Teraz możesz wyobrazić sobie ogromną przepaść między wyobrażoną a realną panią Munton. W miejsce niemądrej wizji pięknej, kwitnącej wdowy, czule zatroskanej zdrowiem obcego przybysza, zobaczyłem niezbyt ładną, gadatliwą starszą osobę o przenikliwym, bacznym spojrzeniu i z oznakami cierpienia na twarzy, zwyczajną w zachowaniu i sposobie ubierania się, ale wciąż, niewątpliwie - damę.

Rozmawiała z panem Morganem, ale spoglądała na mnie. Wiedziałem, że nic nie ujdzie jej uwadze. Pan Morgan irytował mnie tym, że zależało mu na tym, by się mną pochwalić, wyciągał każdą okoliczność, która mogła przynieść mi chlubę w oczach pani Munton, wiedząc dobrze, że ten herold miejski miał wiele sposobności, by rozgłaszać wszystko, czego się o mnie dowiedziała.

- Co to była za uwaga, którą mi pan opowiedział dotycząca sir Astleya Coopera? – zapytał.

To była najmniejsza błahostka na świecie, którą wypowiedziałem, gdy podążaliśmy razem, i czułem się zawstydzony, że muszę ją powtórzyć, ale odpowiadało to zamysłom pana Morgana, bo zanim zapadła noc, całe miasto już wiedziało, że byłem pupilem Sir Astleya (widziałem go ledwie dwa razy), i że pan Morgan obawia się, że skoro tylko pozna moją pełną wartość, ja zaangażuję się u Sir Astleya, by towarzyszyć mu w obowiązkach lekarza rodziny królewskiej (3).

Każda najmniejsza wzmianka prowadziła do rozmowy, która mogła przydać mi ważności:
- Kiedyś usłyszałem uwagę Roberta Peela (4), skierowaną do pana Harrisona, ojca tego młodego przyjaciela: „Księżyc w sierpniu jest niezwykle jasny” - mówił pan Morgan.

Czy pamiętasz, Charles? Mój ojciec był zawsze dumny, że sprzedał parę rękawiczek panu Robertowi, kiedy ten zatrzymał się w Grange, w pobliżu Biddicombe, i przypuszczam, że poczciwy pan Morgan, w tym czasie, złożył tylko jedną wizytę mojemu ojcu.
Ale pani Munton wyraźnie patrzyła na mnie z podwójnym szacunkiem po tej nieistotnej wzmiance, która wróciła do mnie kilka miesięcy później – co przyjąłem z rozbawieniem – zupełnie przemieniona, jako wiadomość, że mój ojciec był bliskim przyjacielem premiera i w rzeczywistości - jego doradcą w kwestiach publicznej wagi.

Siedziałem nieruchomo, na poły oburzony, na poły rozbawiony. Pan Morgan wydawał się tak pełen zadowolenia z całego efektu tej rozmowy, że nie chciałem tego zepsuć swoimi wyjaśnieniami. W istocie, miałem nikłe wyobrażenie, że w takim mieście jak Duncombe, mała sprawa przynosiła w rezultacie doniosłe wydarzenia.

Kiedy opuściliśmy dom pani Munton, był w mało komunikatywnym nastroju.
- Uzna to pan za ciekawy statystyczny fakt, ale właścicielami pięciu na sześć domów w Duncombe są kobiety (5). Mamy wdów i starych panien pod dostatkiem. W istocie, mój drogi panie, ja i ty to niemal jedyni gentlemani w tym miejscu, poza panem Bullockiem. Oczywiście mam na myśli fachowców. Wypada pamiętać, że tak wiele przedstawicielek kobiecej płci polega na naszej życzliwości i na opiece, którą każdy mężczyzna, wart tego miana, powinien z radością sprawować.

Panna Tomkinson, której następnie złożyliśmy wizytę, nie wydawała się osobą, która potrzebowałaby znaczącej opieki jakiegokolwiek mężczyzny. Była to wysoka, szczupła, o męskim wyglądzie kobieta, która, jak się wydawało, nie troszczyła się o siebie. Jednocześnie łagodniała i była mniej dokuczliwa, tak dalece, jak była do tego zdolna, dla pana Morgana. On, jak mi się wydawało, był pełen podziwu dla damy, która była bardzo obcesowa i otwarta i wyraźnie szczyciła się swoją stanowczością i szczerością wypowiedzi.

- Więc to jest pan Harrison, o którym tak wiele od pana słyszałam, panie Morgan? Muszę powiedzieć, że po tym co usłyszałam, oczekiwałam czegoś więcej, hmm. Ale on jest jeszcze młody, w istocie to młodzieniec. Wszystkie oczekiwałyśmy Apolla, panie Harrison, sądząc z opisu pana Morgana, i Asklepiosa w jednej osobie, lub być może powinnam się ograniczyć do Apolla, jako że był, jak sądzę, bogiem medycyny! (6)

Jak pan Morgan mógł mnie opisać, skoro mnie nigdy nie widział? Pytałem o to sam siebie.
Panna Tomkinson założyła okulary, poprawiła je na swoim rzymskim nosie. Nagle, osłabiając swoją surową czujność tych oględzin, zwróciła się do pana Morgana:
- Ale pan koniecznie musi zobaczyć Caroline. Prawie o tym zapomniałam. Jest zajęta z dziewczynkami, ale poślę po nią. Miała wczoraj niedobry ból głowy i wygląda bardzo blado. To mi się nie podoba.

Nacisnęła dzwonek i kazała służącej przyprowadzić pannę Caroline.
Panna Caroline była młodszą sierotą, młodszą o dwadzieścia lat. Była traktowana jak dziecko przez pannę Tomkinson, która miała co najmniej pięćdziesiąt pięć lat. Skoro była uważana za dziecko, była także pieszczona i hołubiona jak dziecko, dlatego pozostawała pod opieką starszej siostry. Kiedy ojciec umarł i musiały założyć szkółkę, panna Tomkinson wzięła na siebie wszystkie trudy przygotowań i odmawiała sobie każdej przyjemności, czyniąc poświęcenie, aby "dziecko" nie odczuło zmiany warunków. Moja żona mówiła mi, że dowiedziała się, że kiedyś siostry zakupiły sztukę jedwabiu na tyle dużą, że można było uszyć z niej dwie suknie. Ale Caroline zapragnęła falbanek, więc panna Tomkinson bez słowa zrezygnowała ze swojej, aby cały materiał został wykorzystany na wymarzoną suknię dla Caroline, i założyła swoją starą sfatygowaną tak pogodnie, jakby to był genueński aksamit. To świadczy o relacjach między siostrami, tak dobrze, jak nic innego. Uważałem się za na tyle bystrego, by wyrobić sobie opinię na ten temat dość wcześnie, i to na długo, zanim odkryłem prawdziwą zacność panny Tomkinson i zanim mieliśmy wielką sprzeczkę.

Panna Caroline, kiedy weszła, wyglądała na bardzo delikatną i słabą. Była w takim samym stopniu łagodna i sentymentalna, w jakim panna Tomkinson - twarda i męska. I miała zwyczaj mówienia: „Och, siostro, jak tak można?” – gdy słyszała, że panna Tomkinson zaczyna swoje zadziwiające przemowy - czego nigdy nie lubiłem, zwłaszcza, że towarzyszyły temu pełne protestu spojrzenia na obecne przy tym towarzystwo, tak jakby pragnęła, żeby zrozumiano, że była wstrząśnięta niestosownym zachowaniem siostry. Tak więc, nie było solidarności między siostrami. Protest na osobności mógłby być czymś dobrym, chociaż – jeśli o mnie chodzi – zaczynałem lubić przemowy i sposób bycia panny Tomkinson, ale nie lubię zachowania niektórych ludzi, którzy odcinają się od tego, co w ich pojęciu może być niepopularne.

Zdaję sobie sprawę, że odpowiedziałem nieco zdawkowo na pytanie panny Caroline, czy czuję różnicę miedzy „wielką metropolią” a małą wioską: po pierwsze, czemu ona nie może użyć słów „Londyn” lub „miasto” i poprzestańmy na tym; po drugie – dlaczego nie lubi miejsca, które było jej domem, na tyle, by wyobrazić sobie, że każdy mógłby je polubić, kiedy pozna je tak jak ona.

Byłem świadomy swojej bezceremonialności w rozmowie z nią i widziałem, że pan Morgan patrzył na mnie, chociaż udawał, że słucha panny Tomkinson, która cichutko zdawała mu relację dotyczącą objawów siostry. Ale kiedy byliśmy już na ulicy, zaczął mówić:
- Mój drogi, młody przyjacielu…

Skrzywiłem się. W czasie tego ranka mogłem zaobserwować, że kiedy zamierzał udzielić mi jakiejś gorzkiej rady, zaczynał przemowę od słów: „Mój drogi, młody przyjacielu”. Tak właśnie postąpił w przypadku zakupu konia.

- Mój drogi, młody przyjacielu. Jest jedna lub dwie wskazówki, których muszę panu udzielić względem pańskiego zachowania. Wielki Sir Edward Home (7) zwykł mówić: „Lekarz powinien mieć dobre maniery lub złe”. W tym drugim przypadku, musi posiadać talent i umiejętności wystarczające do tego, by sprawić, że będzie poszukiwany przez pacjentów, niezależnie od swojego sposobu bycia. Ale niegrzeczność przysporzy złej sławy jego kwalifikacjom. Abernethy (8) jest tu przykładem. Ja sam, ma się rozumieć, kwestionuję złe maniery. Dlatego uczyłem się grzeczności, która łączy spokój i takt z troskliwym szacunkiem i zainteresowaniem. Nie jestem pewien, czy osiągnąłem (niewielu to się udało) mój ideał, ale polecam panu dążenie do takich manier, szczególnie odpowiadających naszej profesji. Identyfikuj się ze swoimi pacjentami, mój drogi panie. Jestem pewien, że ma pan w swoim sercu tyle współczucia, by czuć ból, kiedy pan słyszy relacje o cierpieniach, i je uśmierzać, gdy dostrzegą wyraz tego uczucia w pana zachowaniu. To są, w istocie, proszę pana, maniery, które tworzą człowieka w naszym zawodzie. Nie stawiam samego siebie jako przykładu, jestem daleki od tego, ale… To pan Huston, nasz pastor, jeden z jego służących jest niedysponowany i będę miał przyjemność mu pana przedstawić. Wrócimy do tej konwersacji w innym czasie.

Nie byłem świadomy, że prowadziliśmy konwersację, do której, jak przypuszczam, potrzebne są dwie osoby. Czemu pan Huston wczorajszego wieczoru nie wysłał zapytania o moje zdrowie, zgodnie z lokalnym zwyczajem? Czułem się tym trochę urażony.

---------------------------------------------------------
Tłumaczenie: Gosia
Wszystkie zdjęcia pochodzą z miniserialu: "Cranford" (BBC 2007)

Przypisy:
1. jemmy – krótki łom stalowy.
2. Galen, właściwie Claudius Galenus (ok. 130 - 200 n.e.) – rzymski lekarz greckiego pochodzenia, wybitny anatom, utalentowany badacz i pisarz, jeden z najznakomitszych starożytnych lekarzy, wywarł olbrzymi wpływ na rozwój nauk medycznych w średniowieczu i odrodzeniu.
Hipokrates z Kos (ur. ok. 460 p.n.e. na wyspie Kos, zm. ok. 370 p.n.e. w Larysie) - lekarz grecki, jeden z najwybitniejszych prekursorów współczesnej medycyny, obdarzony przydomkiem "ojca medycyny".
3. Sir Astley Cooper (1768-1841) był słynnym lekarzem w Guys Hospital w Londynie.
4. Sir Robert Peel był konserwatywnym premierem w latach 1834-35 oraz 1841-41.
5. Warto porównać podobne stwierdzenie z powieści Elizabeth Gaskell „Cranford”:
„Cranford jest we władaniu Amazonek; kobiety rządzą we wszystkich domach o nieco wyższym czynszu”.
6. Apollo - w mitologii greckiej syn Zeusa i Leto. Uważany za boga piękna, światła, życia, śmierci, muzyki, wróżb, prawdy, prawa, porządku, patrona sztuki i poezji, przewodnika muz.
Asklepios - grecki bóg, opiekun sztuki lekarskiej. Jego rzymskim odpowiednikiem był Eskulap.
7. Sir Edward Home (1756-1832) – znany chirurg
8. John Abernethy (1764-1831) – znany chirurg, uważany za nadpobudliwego.

czwartek, 3 września 2009

Wyznania pana Harrisona rozdz. 1

Rozdział 1

Ogień płonął wesoło. Moja żona udała się właśnie na górę, aby położyć dziecko do łóżka. Charles siedział naprzeciw mnie, przystojny i opalony. Przyjemnie było pomyśleć, że spędzimy kilka tygodni pod tym samym dachem, nie robiliśmy tego od czasu, kiedy byliśmy chłopcami. Czułem się zbyt leniwy, by rozmawiać, więc jadłem orzechy włoskie i patrzyłem na ogień. Ale Charles zaczął się niecierpliwić.

- Teraz kiedy twoja żona jest na górze, Will (1), musisz mi opowiedzieć o tym, o co chciałem cię zapytać, odkąd zobaczyłem ją tego ranka. Powiedz mi, jak się do niej zalecałeś i jak ją zdobyłeś. Chciałbym, żebyś podał mi przepis na to, jak znaleźć tak uroczą żonę. Twoje listy zawierały tylko minimum szczegółów, więc teraz opowiedz mi wszystko dokładnie.
- Jeśli opowiem ci wszystko, to będzie długa historia.
- Nie obawiaj się. Jeśli poczuję się zmęczony, zasnę i będę śnił, że znowu jestem samotnym kawalerem w Cejlonie i obudzę się, kiedy skończysz mówić, wiedząc, że jestem pod twoim dachem. No dalej, chłopie! „Był sobie raz młody, dzielny kawaler...” Taki jest początek.

- Dobrze więc. „Był sobie raz młody, dzielny kawaler, który zastanawiał się, gdzie osiąść, kiedy zakończył swoją edukację chirurga”. Nie, jednak muszę mówić w pierwszej osobie, nie mogę kontynuować tej historii jako dzielny młodzieniec:

Przestałem odwiedzać szpitale, kiedy wyjechałeś do Cejlonu i, jeśli pamiętasz, chciałem wyjechać za granicę tak jak ty. Zastanawiałem się, czy nie ofiarować swoich usług jako chirurg okrętowy. Ale stwierdziłem, że stracę swoją pozycję zawodową. Więc wahałem się, i w tym czasie otrzymałem list od kuzyna mojego ojca, pana Morgana, tego starszego gentlemana, który zwykł pisać długie listy z dobrymi radami dla mojej matki, i który przysłał mi pięciofuntowy banknot, kiedy zgodziłem się terminować u pana Howarda, zamiast udać się na morze.

Wydawało się, że stary gentleman od początku myślał o tym, że weźmie mnie jako swego wspólnika, jeśli okażę się dość dobry w swojej profesji. Więc kiedy otrzymał o mnie pomyślne wieści od swego starego przyjaciela, który był chirurgiem w Guys Hospital w Londynie, napisał list z następującą propozycją: miałem otrzymywać jedną trzecią zysku przez pięć lat, potem połowę, w końcu miałem przejąć po nim całość. To nie była zła oferta dla kogoś takiego jak ja, bez grosza przy duszy. Bo choć nie znałem go osobiście, pan Morgan miał świetną wiejską praktykę. Miałem o nim dobre zdanie jako o honorowym, życzliwym, energicznym i nieco wścibskim starym kawalerze. I było to trafne wrażenie, o czym przekonałem się pół godziny po tym, jak go zobaczyłem.

Wyobrażałem sobie, że będę mieszkał w jego domu, jako że był kawalerem i przyjacielem rodziny, ale jak sądzę, obawiał się, że spodziewam się takiego rozwiązania, gdyż kiedy podszedłem pod jego drzwi wraz z bagażowym, który dźwigał moją walizkę, on wyszedł do mnie na schody i podczas gdy trzymał moją rękę i potrząsał nią, powiedział do bagażowego:” Jerry, jeśli chwilę poczekasz, pan Harrison będzie gotów, by pójść z tobą do jego mieszkania, wiesz, do Jocelyn” – potem, zwracając się do mnie, wypowiedział kilka słów powitania. Byłem skłonny myśleć, że jest osobą niegościnną, ale później zrozumiałem go lepiej.

- Dom Jocelynów – powiedział – to najlepsze miejsce, jakie mogłem znaleźć w tym pośpiechu. Jest sporo pracy, dużo przypadków duru brzusznego, co sprawia, że oczekiwałem twojego przyjazdu w tym miesiącu – lekka odmiana tyfusu panuje w najstarszych częściach miasta. Myślę, że poradzisz sobie z tym ciągu tygodnia lub dwóch. Dałem swobodę mojej gospodyni, w wyborze rzeczy, które mogą sprawić, że twoja kwatera będzie przytulniejsza – wyściełany fotel, pudło na preparaty medyczne i coś tam do jedzenia. Jeśli pójdziesz za moją radą, mam plan, który moglibyśmy przedyskutować jutro rano. Ale teraz nie chciałbym cię zatrzymywać dłużej na schodach, więc możesz udać się już do swojego mieszkania, gdzie, jak przypuszczam, moja gospodyni czeka na ciebie z herbatą.

Uważałem, że niepokój starego gentlemana odnosi się do jego zdrowia, które stawiał ponad troskę o moje zdrowie, gdyż miał na sobie luźny płaszcz, ale nie miał na głowie kapelusza. Ale zdumiałem się, że nie zaprosił mnie do środka, lecz przyjął mnie na schodach. Zrozumiałem w końcu, że błędnie przypuszczałem, że obawiał się przeziębienia, on tylko nie chciał, żebym zobaczył go w negliżu. Z powodu jego pozornej niegościnności, nie odwiedzałem go długo w Duncombe, zanim nie doświadczyłem wygody posiadania domu, w którym, jak w zamku, nikt nam nie powinien przeszkadzać. Znalazłem wyjaśnienie zwyczaju pana Morgana, który przyjmował każdego w drzwiach. To był jedynie wynik nawyku, który sprawił, że i mnie tak przyjął. Wkrótce miałem swobodny dostęp do jego domu.
W moim mieszkaniu dostrzegłem oznaki uprzejmej uwagi i zapobiegliwości ze strony kogoś, tą osobą był bez wątpienia pan Morgan.

Byłem zbyt leniwy, by zająć się czymś więcej tego wieczoru, więc usiadłem przy małym oknie wykuszowym, które wystawało ponad sklep Jocelynów i patrzyłem na ulicę.
Duncombe określa się mianem miasta, ale powinienem nazwać je wsią. W istocie, patrząc z tego miejsca, to naprawdę malownicze miejsce. Domy nie są zwyczajne. Mogą być nieciekawe i liche w szczegółach, ale razem wyglądają dobrze. Nie mają płaskiej, monotonnej fasady, jak w wielu pretensjonalnych miastach. Gdzieniegdzie widać okno wykuszowe – każde jest nowe – potem szczyt, który wznosi się w kierunku nieba – od czasu do czasu piętro, co daje efekt gry światłocienia na ulicy. Mają tu dziwną modę swoistego barwienia mlekiem wapiennym niektórych domów, odcieniem przypominającym różową bibułę, lub bardziej - kamienie w Moguncji. To mógł być zły gust, ale w moich oczach nabierały one bogatego, barwnego ciepła.

W niektórych miejscach domy miały podwórze na froncie, z trawnikiem po obu stronach chodnika, i z szerokimi trzema lub dwoma drzewami – lipami czy kasztanowcami, które swoimi górnymi gałęziami rzucały cień na chodniki, tworząc, podczas letnich deszczów, okrągłe plamy cienia.
Gdy siedziałem przy wykuszowym oknie, myśląc o kontraście między tym miejscem a mieszkaniem w sercu Londynu, które opuściłem ledwie dwanaście godzin temu – tu w środku miasta wpadały przez otwarte okno jedynie zapachy pachnącej rezedy ze skrzynek stojących na parapecie – zamiast kurzu i dymu z ulicy. A jedyny dźwięk, który dało się słyszeć na tej głównej ulicy, to głosy matek wołających swoje bawiące się dzieci do łóżek. Bicie dzwonu z wieży starego parafialnego kościoła przypominało o tym, że nadeszła pora wieczornego spoczynku i gaszenia świateł.

Gdy tak siedziałem leniwie, drzwi otworzyły się i mała służąca, dygnąwszy, powiedziała:
- Proszę przyjąć wyrazy uszanowania od pani Munton. Bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak pan się czuje po podróży.

No proszę! Czy to nie było serdeczne i miłe? Nawet najlepszy kumpel z Guys Hospital nie pomyślałby o takiej uprzejmości. Gdy tymczasem pani Munton, której nazwiska nigdy dotąd nie usłyszałem, bez wątpienia odczuwałaby niepokój, dopóki nie przyniesie jej ulgi wiadomość, że mam się dobrze.

- Proszę przekazać pani Munton wyrazy uszanowania. Czuję się nieźle, jestem wielce obowiązany.

Dobrze było powiedzieć tylko „nieźle” zamiast „bardzo dobrze”, bo to ostatnie mogło zniweczyć zainteresowanie pani Munton, które przejawiała względem mojej osoby. Dobra pani Munton! Serdeczna pani Munton! Być może, także – młoda – ładna – bogata - owdowiała pani Munton. Zacierałem dłonie z zadowoleniem i radośnie, i wracając na moje stanowisku obserwacyjne, zacząłem się zastanawiać, w którym domu mieszka pani Munton.

Znowu lekkie pukanie do drzwi i mała służąca powiedziała:
- Proszę przyjąć wyrazy uszanowania od panien Tomkinson. Chciałyby się dowiedzieć, jak się pan czuje po podróży.

Nie wiem z jakiego powodu, ale nazwisko panien Tomkinson nie było już otoczone takim nimbem, jak nazwisko pani Munton. Wciąż było jednak bardzo miło, że wysłały pozdrowienia i zapytanie. Tyle, że nie chciałem się czuć tak doskonale zdrowy. Byłem wystarczająco zawstydzony, nie mogąc odesłać wiadomości, że jestem wyczerpany. Gdybym tylko miał ból głowy! Oddychałem głęboko, moja pierś pracowała doskonale, nie przeziębiłem się, więc odpowiedziałem ponownie:
- Jestem bardzo zobowiązany pannom Tomkinson. Nie jestem zmęczony, czuję się znośnie. Przesyłam ukłony.

Mała Sally ledwie zeszła na dół, a już wracała rumiana i zdyszana:
- Pan i pani Bullock przesyłają wyrazy uszanowania. Mają nadzieję, że dobrze pan zniósł podróż.

Któż mógłby oczekiwać takiej uprzejmości od kogoś o tak mało obiecującym nazwisku (2) ? Pan i pani Bullock byli mniej interesujący, to fakt, niż ich poprzednicy, ale z wdzięcznością odpowiedziałem:
- Proszę przekazać ukłony ode mnie. Sądzę, że noc sprawi, że odzyskam wszystkie siły.

Tę samą wiadomość otrzymałem jeszcze od jednej czy dwóch życzliwych dusz. Naprawdę wolałbym nie być tak rumiany i zdrowy. Obawiałem się, że mogę rozczarować czułych mieszkańców miasta, kiedy zobaczą, jaki ze mnie krzepki młodzieniec.
Byłem niemal zawstydzony, przyznając się, że mam ochotę na kolację, gdy Sally zjawiła się z zapytaniem, czego potrzebuję. Befsztyki były bardzo kuszące, ale być może powinienem raczej zjeść kleik owsiany na wodzie i położyć się do łóżka. Befsztyki wytrzymają jeden dzień.

Nie musiałem czuć takiej radości, bo mieszkańcy miasta składają wizytę każdemu, kto tu przybywa. Wielu z tych samych ludzi przysłało zapytanie o ciebie, Charles – potężnego, opalonego chłopa, jakim jesteś – tylko Sally oszczędziła ci kłopotu wymyślania interesujących odpowiedzi.

--------------------------------------------------------
1. Will, później jest nazywany Frankiem.
2. "Bullock" po angielsku to wół.
-----------------------------------------------------
Fotografie pochodzą z miniserialu "Cranford" (BBC 2007).

Tłumaczenie: Gosia