Strona poświęcona Elizabeth Gaskell

niedziela, 13 grudnia 2009

Lizzie Leigh, rozdz. 1 cz. 3

Zanim dzikie żonkile zakwitły w zacienionym zagajniku otaczającym Upclose Farm, rodzina Leighów osiedliła się w Manchesterze. Jak oni kiedykolwiek mogliby uważać to miejsce za swój dom, nie było tam ogrodu ani pomieszczeń gospodarczych, ani świeżego, rześkiego odpływu, ani rozległego widoku na wrzosowiska i dolinę, - nie było zwierząt, by je doglądać i, za czym najbardziej tęsknili, nie było dawnych wspomnień, nawet mimo tych myśli o smutku, o zmarłym, i tym co odeszło.

Pani Leigh nie dbała o to, co stracili, bardziej od swoich synów. Było więcej energii w jej obliczu niż przez ostatnie miesiące, gdyż teraz miała nadzieję, nie pozbawioną smutku, z pewnością, ale nadzieję. Wykonywała wszystkie domowe obowiązki, dziwne i skomplikowane, oszołomiona tymi wszystkimi rzeczami, które są niezbędne, kiedy żyje się w mieście.

Ale kiedy dom był już posprzątany, a chłopcy wracali wieczorem ze swoich zajęć do domu, mogła odłożyć naczynia i wykraść się, niezauważona, jak sądziła, ale nie bez wielu znaczących spojrzeń Willa, potem zamykała drzwi do domu i wychodziła. Często wracała po północy, blada i znużona, i niemal ze wzrokiem winowajcy, ale ta twarz była tak pełna rozczarowania i utraconej nadziei, że Will nie miał serca powiedzieć, co sądzi o szaleństwie i beznadziejności poszukiwań.

Noc po nocy było to ponawiane, aż dnie zmieniły się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Cały ten czas Will spełniał swoje obowiązki wobec niej, tak dobrze jak mógł, nie popierając jej działań. Pozostawał w domu wieczorami ze względu na Toma i często żałował, że nie umiał czerpać przyjemności z czytania, tak jak Tom. W czasie tych wieczorów opierał się ciężko na rękach, zajmując miejsce matki.

Nie muszę mówić, jak matka spędzała męczące godziny. A jednak coś wam powiem. Ona wędrowała, na początku bez celu, aż zebrała myśli, i swoją energię skierowała w określonym kierunku; potem szła z ogromną cierpliwością najmniej znanymi drogami do jakiejś nowej części miasta, patrząc tęsknie, z niemym błaganiem na ludzkie twarze. Czasami chwytała przelotne spojrzenie kogoś, kto przez chwilę wydawał jej się podobny do jej dziecka i śledziła tę osobę z nieskończoną wytrwałością, aż jakieś światło ze sklepu albo lampka nie pokazała jej chłodnego, obcego oblicza kobiety, która nie była jej córką.

Raz czy dwa razy jakiś życzliwy przechodzień, wstrząśnięty jej spojrzeniem, pełnym tęsknej zgryzoty, odwrócił się i ofiarował jej pomoc, albo zapytał, czego potrzebuje. Kiedy tak się stawało, odpowiadała tylko: „Czy nie zna pan biednej dziewczyny nazywającej się Lizzie Leigh?" – a kiedy odpowiadali, że nie znają, potrząsała głową i odchodziła. Pewnie myśleli, że jest szalona. Ale ona nigdy nie odzywała się do nikogo jako pierwsza.

Czasami odpoczywała przez kilka minut na schodach, a czasami (bardzo rzadko) zakrywała twarz i płakała. Ale nie mogła sobie pozwolić na stratę czasu, gdy jej oczy zaślepione były łzami, zaginiona mogła przejść niezauważona.

Pewnego wieczora w czasie krótkich jesiennych dni, Will zobaczył starego człowieka, który być może nie był pijany, ale nie mógł iść prosto chodnikiem i był wyszydzany z powodu niepewnych kroków, jakie stawiał, przez próżnujących chłopców z sąsiedztwa. Ze względu na ojca Will traktował starszy wiek z troską, nawet kiedy wiele surowych zalet, wyróżniających ojca, przestało być tak wyraźnych. Tak więc zabrał tego starego człowieka do domu i wydawał się wierzyć w jego często powtarzane zapewnienia, że on nie pił nic prócz wody. Nieznajomy próbował wstać, gdyż był blisko domu, jakby tam był ktoś, dla kogo żywił szacunek nawet w tym w połowie nietrzeźwym stanie albo którego obawiał się zmartwić.

Jego dom był bardzo czysty i schludny, nawet na zewnątrz; próg, okno, parapet były znakiem schludności wewnątrz budynku. Will został nagrodzony za swą troskę błyszczącym spojrzeniem, wyrażającym podziękowania, który zastąpił rumieniec wstydu na twarzy młodej kobiety lat dwudziestu lub coś koło tego. Nie przemówiła, ani nie poparła uprzejmej prośby swego ojca, aby usiadł. Wydawała się nie życzyć sobie, żeby obcy był świadkiem prób ojca w trzeźwości, a Will nie mógł znieść tego, że musiałby zostać i widzieć jej udrękę. Will zauważył jej spuszczone oczy i chociaż on nie mógł odczytać ich ukrytego znaczenia, powiedział nieśmiało:
- Jeśli państwo się na to zgodzą, ja już pójdę. Dziękuję państwu.

Ale dziewczyna nic nie odpowiedziała, a do niej te słowa były naprawdę skierowane, Will opuścił dom, tym bardziej podobała mu się za to, że nic nie powiedziała.
Myślał o niej dużo przez następny dzień lub dwa. Beształ sam siebie za to, że był tak nierozsądny, a potem wpadł w to ze świeżym zapałem i myślał o niej jeszcze więcej.

Próbował osłabić w sobie to wrażenie, mówił sobie, że nie jest taka ładna, a potem odpowiadał oburzony, że jej uroda podoba mu się o wiele bardziej niż jakiejkolwiek innej piękności. Wolałby nie wyglądać jak chłopak ze wsi, o czerwonej twarzy, kiedy ona wyglądała jak dama, ze swoją delikatną, pozbawioną koloru cerą, lśniącymi, czarnymi włosami i nieskazitelną sukienką. Ładna czy nieładna - przyciągała go do siebie.

Nie mógł powstrzymać przed tym, by ją zobaczyć raz jeszcze i znaleźć jakąś wadę, która uwolniłaby od niej jego serce. Ale ona była czysta i dziewczęca jak wcześniej. Siedział i patrzył, odpowiadając jej ojcu, podczas gdy ona coraz bardziej kryła się w cień przypiecka poza zasięg jego wzroku. Potem myśl, która go opanowała (to nie on, z pewnością, zrobił tak zuchwałą rzecz!), sprawiła, że wstał i przeniósł świecę na inne miejsce, pod pretekstem, że chce jej dać więcej światła do szycia, ale w rzeczywistości, żeby widzieć ją lepiej.

Nie mogła znieść tego dłużej - podskoczyła i powiedziała, że musi położyć siostrzenicę do łóżka, a zapewne to nie było, przedtem ani potem, nieznośne dwuletnie dziecko – ponieważ nie przyszła ponownie, pomimo tego, że Will został półtorej godziny dłużej.

Zdobył serce ojca, bo był wdzięcznym słuchaczem, gdyż niektórzy ludzie nie są wymagający, i mogą mówić nieprzerwanie, a nie są aż tak nierozsądni, by oczekiwać, że ktoś uważa na to co mówią. Will dowiedział się jednak wiele ze słów starego człowieka.

Kiedyś zajmował się całkiem dobrą branżą, ale stracił więcej pieniędzy niż jakikolwiek właściciel sklepu owocowo-warzywniczego, o jakim słyszał. [...] Ten ogromny błąd wydawał się być wydarzeniem w jego życiu i jedynym, które rozpamiętywał z dziwnym rodzajem dumy. Wydawało się, jakby obecnie czerpał ze swoich dawnych wysiłków (w swoim bankructwie) i polegał na córce, która prowadziła szkółkę dla najmłodszych dzieci.

Ale wszystkie te szczegóły Will przypomniał sobie i zrozumiał dopiero wtedy, gdy opuścił ich dom, bo w czasie kiedy go słuchał, jego myśli wypełniała Susan. Potem kiedy zawarł znajomość z panem Palmerem, zawsze miał jakiś powód, można być tego pewnym, aby wracać tam znowu i znowu.

Słuchał ojca, rozmawiał z małą siostrzenicą, ale patrzył na Susan, zarówno, gdy słuchał, jak i gdy mówił. Jej ojciec obstawał przy swojej dawnym szlacheckim pochodzeniu, szczegóły te wydawałyby się Willowi bardzo wątpliwe, gdyby słodka, skromna Susan nie dodawała do tego otaczającej ją niewytłumaczalnej aury wytworności. Wiele nie mówiła, była przeważnie staranna w pracy, ale kiedy poruszała się, to było tak bezgłośne, a kiedy przemawiała, jej głos był tak głęboki i cichy; ta cisza, słowa, ruch i bezruch, jednako wydawały się tak niedoścignione dla Willa, że przechodziły w rodzaj świętości i niedostępnej chwały – była dla niego nieosiągalna, nawet jeśli go znała!

I, gdyby poznała ciemny sekret – hańbę jego siostry - zawsze obecny w jego umyśle z powodu matczynych nocnych poszukiwań wśród wyrzutków i porzuconych, czyby Susan nie wzdrygnęła się ze wstrętem, jakby był splamiony tym mimowolnym pokrewieństwem? To był jego lęk, i w związku z tym podjął postanowienie, że zrezygnuje z jej słodkiego towarzystwa, zanim nie będzie za późno.

Tak więc opierał się wewnętrznym pokusom i pozostawał w domu, cierpiał i wzdychał. Stał się zły na matkę za jej niestrudzoną cierpliwość w poszukiwaniu kogoś, kto – nie mógł poradzić na to, że nie miał nadziei – raczej już nie żył niż żył. Odzywał się do niej ostro i otrzymywał jedynie takie smutne, przepraszające odpowiedzi, które sprawiały, że wyrzucał to sobie samemu, i coraz bardziej tracił spokój umysłu.

Ta walka nie pozostawała bez wpływu na jego zdrowie, a Tom, jego jedyny towarzysz w czasie długich wieczorów, dostrzegał z niepokojem jego wzrastającą tęsknotę, jego niespokojną drażliwość, i w końcu zdecydował się zwrócić uwagę matki na zmizernienie brata, jego udręczony wygląd. Słuchała tego zaskoczona, przypominając sobie narzekania Willa na jej miłość. Zauważyła jego malejący apetyt i w połowie zauważane westchnienia.
- Will, chłopcze! Co z tobą? – zapytała go, kiedy usiadł apatycznie wpatrując się w ogień.
- To nie chodzi o mnie. – odparł, jakby zirytowała go ta wzmianka.
- Nie! Ale o coś chodzi.

Nie zabrał ponownie głosu, aby zaprzeczyć, w istocie nie wiedziała czy ją usłyszał, tak nieruchomy był jego wzrok.
- Chciałbyś wrócić do Upclose Farm? – zapytała, pełna smutku.
- To sezon owocowania jeżyn. – wtrącił Tom.

Will potrząsnął głową. Patrzyła na niego przez chwilę, jakby usiłowała odczytać to wrażenie przygnębienia i znaleźć jego źródło.
- Ty i Tom możecie jechać. – powiedziała. – Ja muszę tu zostać, dopóki jej nie znajdę, wiesz o tym. – kontynuowała zniżając głos.

Odwrócił się szybko, rozglądając się, stwierdził, że przez cały czas jest obecny Tom, kazał mu więc iść do łóżka.
Kiedy Tom opuścił pokój, przygotował się do rozmowy.


Tłumaczenie: Gosia

Ilustracje:
1. "Manchester from Kersal Moor" - Manchester od strony wrzosowisk Kersal. Ryt. Edward Goodall (1794-1870), wg obrazu William Wylda (1808-1889) z 1852.
2. "Sewing young woman at the window" albo "Lady Sewing by a Window" Knud Erik Larsen (1865 - 1922).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz